poniedziałek, 14 września 2009

Przemoc, polityka, liberalizm i jeszcze zdrowy rozsądek

Gadam se właśnie na Salonie z liberałem Ezekielem. No i gadamy se o czymś takim jak przemoc. Ezekiel wystukał tekst o tejże przemocy i w dodatku wmieszał we wszystko katolików. Ale to co wydało mi się wiele mówiące to zdanie, które przeczytałem w jego komentarzu pod wpisem, a brzmi ono tak: „Wynika z tego, że uważają ten sposób wychowania za dobry. Z tego wynika, że przemoc fizyczna ich nie brzydzi.” No powiedzcie, że esencja liberalizmu, nie? Mieszczanina i nowoczesnego intelektualisty – jak w mordę strzelił – można chyba ładnie zapakować i wysłać do Sevres jako wzorzec liberalizmu, może się przyda jakiejś przyszłej cywilizacji. Nie napisał, że przemoc może się nie podobać czy że uznaje ją za złą (zresztą co jest złe dla postmodernisty? Czy nazywanie czegoś złem lub dobrem to nie faszystowski totalitaryzm? - ale to tak na marginesie), ale że właśnie „brzydzi”.

Nie chce się już niehumanitarnie pastwić nad humanistą Ezekielem, trochę sobie już pofolgowałem w komentarzach, ale wydaje mi się, że normalny, nie zaczadzony ideologią człowiek przemocą brzydzić się nie może.

Zróbmy taki eksperyment myślowy: ja i Ezekiel (czy tam inny liberał) zostajemy zamknięci sami w pustym pokoju. Zamyka nas pewien Ktoś, który mówi, że mamy się dogadać co do przyszłej władzy w naszym państwie – jego to nie interesuje jak i co postanowimy, chce po prostu, żeby za 3 godziny mu ktoś z nas, albo oboje zakomunikował kto i w jaki sposób będzie rządził. Idziemy do pokoju oczywiście razem ze swoimi „ideologiami” – z tym co uważamy na temat tego jak powinna wyglądać polityka, sprawowanie władzy, miejsce w tym wszystkim szarego człowieka. Czyli Ezekiel ze swoim demoliberalizmem, przekonaniem o nadrzędności „przyrodzonych i uniwersalnych praw człowieka” ponad wszystko inne, pacyfizmem i wiarą w to, że każda decyzja polityczna powinna być oparta na consensusie, a nie wywierana za pomocą siły. Ja, załóżmy, uważam odwrotnie.

No i co? Zasuwa żelaznych, dwustukilogramowych drzwi się zatrzaskuje, zostają tylko cztery gołe ściany, ja, Ezekiel, nasze poglądy i decyzja co do wizji przyszłej – powiedzmy - Wolnej Polski. Czyli dwie skrajne postawy i konieczność wyboru którejś. Tak więc mamy Drogi Czytelniku do czynienia z POLITYKĄ – tak jest – gołą, obraną ze wzniosłych przemówień, artykułów prasowych, abstrakcyjnych teorii naukowych i skupiających intelektualistów międzynarodowych kongresów „cośtam” zalecających, sprowadzoną do swej istoty polityką.

Jak łatwo się domyślić Ezekiel będzie chciał postulować słuszność swoich poglądów, tłumacząc mi z przymrużonymi oczami, że przecież obowiązują „przyrodzone i niezbywalne prawa człowieka” – „także w tym pokoju” – zdawał by się uderzać w tego typu tony. „Z nich wynika wolność słowa, powszechne prawo do głosowania i demokracja!” – przekonywał by mnie pewnie liberalną nowomową, choć o ile miałby odrobinę oleju w głowie, zaczynał by dostrzegać, że w naszym zamkniętym na cztery spusty pokoju to tylko i wyłącznie czcze gadanie, zwłaszcza jeśli widziałby brak entuzjazmu na mojej twarzy. Tu już oczywiście dobijamy do kluczowej kwestii jaka miała się wyłonić z tej (alegorycznej) historyjki, a brzmi ona tak: CZY MNIE TO DO CHOLERY MUSI OBCHODZIĆ co Ezekiel wykoncypował sobie w swojej główce? To nie jest tak, że my to mamy ustalić – to ma zostać ustalone. Bo co zmieni jeśli Ezekielowi złamię rękę, albo nawet uduszę go w tym pokoju sznurówką i zapukam do drzwi z wiadomością, że decyzja jest już podjęta? No nic nie zmieni!

Myślę, że po takim doświadczeniu Ezekiel zrozumiał by, że całe te jego „prawa człowieka”, pacyfizm i w ogóle cała ideologia jest tyle co gówno warta o ile nie jest poparta rzeczywistą siłą. Ten pokój to alegoria – można się w nim znaleźć wchodząc do ciemnej uliczki; jesteśmy w nim również cały czas kiedy żyjemy na tej planecie. System z którym mamy do czynienia obecnie nie jest oparty na żadnych wolnościach obywatelskich , prawach człowieka czy innych ideologiach, lecz funkcjonuje tylko i wyłącznie za pomocą aparatu przymusu. Nie ma znaczenia kto ma rację – znaczenie ma to, kto ma siłę by tą rację udowodnić. Pacyfiści mogą gadać w kółko, że brzydzą się przemocą, ale nie rozumieją tego, że tak właśnie mogą robić, bo zapewnia im tą możliwość nic innego jak właśnie przemoc.

Cała nędza pacyfistycznych społeczeństw to właśnie to, że nie przychodzi im do głowy rzecz taka, że sąsiadującego z nimi społeczeństwa może to absolutnie nic nie obchodzić. Jeśli chcą rzeczywiście ten pacyfizm sobie wyznawać, to muszą mieć aparat przemocy, który im go w razie czego obroni. Inaczej są jak małe dzieci, które całymi dniami mogą się bawić i beztrosko łapać na łące motyle, ale tylko dlatego, że rodzice w tym samym momencie zarabiają pieniądze w pracy.

Na tym najwyższym poziomie polityki, do którego żadna ideologia, ani teoria nie jest w stanie sięgnąć, o wszystkim decyduje tępa siła wymierzona w inną tępą siłę. Koniec końców do tego i tak się kiedyś musi sprowadzić. Co by na ten temat nie wykoncypowali sobie lewicowi utopiści.