niedziela, 20 grudnia 2009

Carl Schmitt a globalne ocieplenie

Ciekawe rzeczy dzieją się na naszych oczach. O ile popatrzeć na nie z odpowiedniej perspektywy.

Zacznijmy od Carla Schmitta i jego pojęcia polityczności. Czym jest polityczność, bo wbrew pozorom nie jest to sprawa prosta? Schmitt definiuje ją na podstawie jednego, fundamentalnego założenia. Dla lepszego zrozumienia posłużmy się tu analogią. Gdyby chcieć w ten sposób, tj. za pomocą tego typu rozróżnienia zdefiniować moralność, było by to rozróżnienie na dobro i zło, w przypadku estetyki na piękno i brzydotę czy jak to się ma w odniesieniu do ekonomii – na zysk i stratę. W przypadku polityczności będzie to rozróżnienie na przyjaciela i wroga.

W tym sensie wszystkie działania polityczne koncentrują się wokół tej właśnie osi. Każde państwo jest tak zorganizowane, aby mogło skutecznie rywalizować z innymi państwami. Wszystkie wewnętrzne sprawy, w mniejszym czy większym stopniu są ułożone w ten sposób, aby zapewnić siłę państwa, tak aby mogło ono skutecznie walczyć o swój interes. Tak samo jest w przypadku partii politycznych, które są emanacją konkretnych interesów czy innych grup ludzkich organizujących się na sposób polityczny. Rozróżnienie na przyjaciela i wroga jest „punktem obrotowym” polityki.

Zastrzec należy w tym miejscu, że wróg nie jest tu kimś kogo trzeba nienawidzić, kto wzbudza odrazę czy kto jest zły w sensie moralnym. Wrogiem jest ten kogo interesy są odmienne, w wyniku czego następuje jakaś forma rywalizacji, która w skrajnych przypadkach może doprowadzić do walki. Właśnie ta realność konfrontacji nieustannie towarzyszy polityce. Tam gdzie nie ma żadnych różnic, nie będzie polityki.

Tyle w sumie z teorii. Nie mam tu zamiaru wykładać Schmitta – kogo to interesuje, niech sam po to sięgnie –  charakterystyka ta natomiast potrzebna nam będzie do zrozumienia tego o czym chciałem napisać, zaczynając ten tekst.

Tak więc, jak już zostało powiedziane, z polityką mamy do czynienia tam, gdzie występują jakieś różnice. W toku historii mieliśmy zatem do czynienia z „polityką międzynarodową”, którą konstytuowały naturalne różnice interesów pomiędzy poszczególnymi narodami. Narody koncentrowały się i organizowały wokół rozróżnienia na przyjaciela i wroga. Jest tak oczywiście w dalszym stopniu, bo te różnice są czymś realnym i dopóki narody będą miały żywotny charakter, dopóty tak będzie. Nawet w dobie organizacji międzynarodowych i wszelkich międzypaństwowych związków pozostają one faktem, sprawiając, że te nie są jednorodnymi organizmami, jak by chcieli niektórzy, a w znacznym stopniu stanowią tylko płaszczyznę rywalizacji. Tak jest choćby w przypadku Unii Europejskiej, która wydaje się być w znacznym stopniu po prostu strukturą wyznaczającą reguły europejskiej konkurencji, zaś w stopniu nader znikomym „międzynarodową rodziną”, jakby tego chcieli różni idealiści.

Ale wróćmy do meritum. Wraz z epoką oświecenia pojawił się termin „ludzkość”. Ludzkość nie jako suma jednostek gatunku ludzkiego, ale ludzkość jako jednorodna zbiorowość, maszerująca poprzez epoki – ludzkość jako podmiot historii. Tego typu myślenie cały czas przybiera na sile. Jednak czy owa „ludzkość” może mieć polityczny charakter? Oczywiście nie, bo nie ma przecież drugiej „ludzkości”, z którą ta pierwsza mogła by walczyć. Ludzkość na ziemi nigdy nie będzie miała wrogów, tak więc nigdy nie będzie mogła prowadzić polityki.

Jednak mimo tego faktu, podejmuje się działania, aby to zmienić. Aby ludzkość miała polityczny charakter, musi mieć wroga. Jej globalna specyfika wymaga globalnego wroga. Tym wrogiem staje się globalne ocieplenie.

Globalne ocieplenie wypełnia w ten sposób oczywistą lukę. Można wreszcie z kimś walczyć, wokół czegoś się skoncentrować, zintegrować swoje działania i powołać w tym celu właściwe im globalne instytucje. W ogóle jest to wróg wymarzony – można wzmagać swoją zaciekłość i nasilać działania, będąc pewnym, że i tak nie odda. No po prostu walczyć, nie umierać!

Globalne ocieplenie jest czymś najbardziej poręcznym. Choć walczy się także z innymi rzeczami – z globalnym terroryzmem czy z tymi którzy łamią „prawa człowieka”. W ogóle pojawiła się ostatnio tendencja w interpretowaniu tych ostatnich, mówiąca o tym, że „prawa człowieka” nie przysługują tym, którzy ich nie przestrzegają. Wcześniej posiadał je każdy, bo nie można było ich utracić. Ale pozbawiając ich pewnych grup, pojawia się możliwość walki o nie. Przeciwnik jest dehumanizowany, odbiera musi właściwie miano „człowieka” – jest wrogiem „ludzkości”. Pod takimi hasłami prowadzi się dzisiejsze wojny. Są to wojny „w imieniu ludzkości”.

Zgrozą może napawać konstatacja, że jest to właściwie początek. W sumie chyba tylko przygrywka do tego co może się dziać w przyszłości. A może być naprawdę i śmieszno, i straszno. Bo na przykład może się kiedyś okazać, że będziemy musieli podjąć wspólne działania, łącząc się w bohaterskiej walce z kosmitami – nieprzejednanymi wrogami „ludzkości” czy z innymi wrogimi mocami, które ciężko sobie teraz nawet wyobrazić. Bo opuszczając kulę ziemską ogranicza nas już przecież tylko wyobraźnia. Schmittowi jej chyba zabrakło.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Dwie koncepcje państwa i władzy politycznej. O różnicach między PiS i PO

Co rusz pojawiają się głosy, że wszystkie partie polityczne głównego nurtu w Polsce zasadniczo się od siebie nie różnią. W skrajnych przypadkach mowa jest o rzekomej „bandzie czworga”, w obrębie której to próżno szukać czynników warunkujących ich odmienność. Jednak – powiedzmy sobie to już na wstępie – jest to sposób myślenia nie dość, że wybitnie płytki, to jeszcze nieprawdziwy. W rzeczywistości mamy do czynienia ze ścieraniem się dwóch zasadniczych koncepcji i wizji tego czym ma być władza polityczna i jak ma wyglądać kierowanie państwem. Są to koncepcje Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska.

Omówmy je (w dość sporym skrócie) zatem.

Sednem myśli politycznej Jarosława Kaczyńskiego jest budowa tzw. Ośrodka Dyspozycji Politycznej. Sam prezes PiS wielokrotnie o nim wspominał. Chodzi o wyszczególnienie miejsca koncentracji władzy, które generowałoby najważniejsze decyzje w prowadzeniu polityki państwa. Jego cechy to:

1) spójność personalna – miała by to być wąska, bardzo zaufana i znająca się nawzajem grupa ludzi,
2) spójność programowa – jedna linia programowa,
3) względna izolacja – oderwanie decydowania politycznego od nacisków otoczenia, decyzje nie są funkcją nastrojów społecznych, wpływu grup interesu, ani nie wychodzą naprzeciw różnorakim kampaniom medialnym, wcześniej następuje podjęcie decyzji, a dopiero potem jej uzasadnienie na forum opinii publicznej, inaczej rzecz ujmując: władza działa w imię szeroko rozumianej racji stanu,
4) przewaga informacyjna – budowanie własnych, niezależnych kanałów informacyjnych i wykorzystywanie ich przy decydowaniu, ośrodek władzy musi wiedzieć „jak jest naprawdę”,
5) zdolność wywoływania skutków politycznych – najważniejsza cecha ODP, której podporządkowane są właściwie wszystkie inne, jej celem prowadzenie aktywnej polityki i samodzielne kreowanie rzeczywistości.

Model ten bliski jest zatem systemowi westminsterskiemu. Warunki, które muszą zaistnieć, aby system ten mógł zafunkcjonować to:

- silny i stabilny rząd, najlepiej jednopartyjny,
- szefem rządu jest szef rządzącej partii, którego pozycja zarówno w rządzie jak i partii jest niekwestionowana, pożądany jest też własny marszałek, jak i w pełni lojalny szef klubu - umożliwia to sytuację, w której parlament jest w zupełności kontrolowany przez rząd,
- warunek hegemonii strukturalnej – ośrodek rządzący jest najistotniejszym ośrodkiem władzy w państwie, zachodzi potrzeba ograniczenia znaczenia innych ośrodków, jak np. ograniczenie autonomiczności Trybunału Konstytucyjnego (imposybilizm prawny), również nieufność wobec samorządów, szczególnie samorządu terytorialnego, co stanowi część projektu centralizacyjnego,
- warunek kontroli informacji – wspomniane wyżej własne kanały informacji muszą działać w sposób sprawny i niezakłócony, co umożliwi oddzielenie PR od decydowania,
- posiadanie sprawnej administracji - „sprężysta administracja”, która jest w stanie sprawnie wdrażać w życie decyzje polityczne.

Zasadniczo odmienna jest koncepcja Donalda Tuska. Jest to model tzw. „republiki zaufania”. Samo słowo „zaufanie” padło z ust obecnego premiera wielokrotnie już w trakcie expose, co bynajmniej nie było, jak mogło się wydawać pustym słowotokiem, ale miało swój głębszy sens i uzasadnienie. Cechy tego modelu to:

1) rozproszenie władzy – podział odpowiedzialności, samorządność – słowem: decentralizacja,
2) rola rządu to pośrednictwo w agregacji interesów – rząd nie jest odbiorcą żądań, lecz tylko płaszczyzną negocjacji, jako taki „własne” interesy formułuje w sposób bardzo ograniczony i niesamodzielny – wynika to wprost z doktryny liberalnej,
3) wizerunek jest częścią decydowania politycznego – decyzje są wtórne co do wyników badań opinii publicznej,
4) psychopolityka – władza jest odpowiedzialna za psychiczny dobrostan obywateli, jest czynnikiem uspokajającym, kojącym wobec społeczeństwa,
5) niepełna samodzielność – suwerenność jest dzielona i przekazywana na rzecz innych ośrodków (w górę, bądź w dół), przekonanie, że takie są obecne wymogi i należy im się poddać, aby utrzymać się w głównym nurcie,
6) ekonomizacja polityki – argument ekonomiczny staje się argumentem ostatecznym, z którym się nie dyskutuje, jeśli coś jest nieopłacalne to tym samym jest niecelowe, polityka jest jedynie funkcja ekonomii,
7) juwenilizm – kult bycia młodym, sprawnym, „fajnym” – wiadomo ;-)

Podobnie jak w przypadku pierwszej z omawianych koncepcji, do urzeczywistnienia tej musi zajść szereg warunków:

- warunek sieciowości – państwo musi być przejrzystą siecią współpracy,
- warunek stabilności otoczenia – brak napięć społecznych, te które się pojawiają muszą być wyciszane, nie mogą ich wywoływać decyzje polityczne,
- warunek samoczynności – administracja działa samodzielnie,
- warunek „wysokości przelotowej” – państwo osiągnęło właściwą wysokość, zarówno w stosunkach międzynarodowych, gdzie pozycja i rola Polski dobiła do pożądanego poziomu, jak i w polityce wewnętrznej, w której państwo jest już „tym, czym ma być”,
- warunek medialny – wykorzystywanie w polityce mediów i media, które się temu poddają.

Jest to oczywiście ujęcie dosyć skrótowe i stricte politologiczne, jednak wydaje mi się zrozumiałe i pozwalające zrekonstruować obie wizje, które sformułowały dwa główne dzisiaj obozy polityczne. Jak widać są to koncepcję głęboko od siebie odmienne i dające zupełnie inne możliwości decydowania politycznego, zarówno w polityce wewnętrznej, jak i w zagranicznej.

To co również ważne, to to, że obie okazały się nierealistyczne. Koncepcja Kaczyńskiego  poniosła porażkę głównie dlatego, bo niemożliwe dzisiaj okazało się wspomniane wyizolowanie ośrodka władzy. Nie miała także szans ze względu na słabość narzędzi, przede wszystkim administracyjnych. Tak samo Polska nie jest na żadnej „wysokości przelotowej”, a system biurokratyczny toczy szereg chorób. Tusk widzi dzisiaj, że jego koncepcja poniosła porażkę – i co ciekawe – wchodzi w buty Kaczyńskiego. Następuje zamiana ról. Stąd likwidacja niezależności NIK-u, IPN-u czy TVP, które idą na pierwszy ogień.