poniedziałek, 30 listopada 2009

"Taniec życia" o tańcu życia... (cz. II)

Temat rozwinęliśmy sobie ostatnio, więc bez zbędnych wstępów pójdźmy dalej.

Krążyliśmy trochę wokół filozofii, wspomniane zostało, że szczególną cechą filozofii zachodniej jest choćby głębokie zainteresowanie pojęciem czasu, co odróżnia to zajęcie od wszystkich innych odpowiedników w pozostałych kulturach. Tych różnić jest jednak znacznie więcej. W zasadzie zupełnie co innego sobie wyobrażamy wspominając o filozofii, niż wyobrażają sobie np. ludzie kultur wschodnich. Nasza filozofia to teoretyczna spekulacja, od kilku już wieków zupełnie abstrakcyjna. Jest czysto analityczna, świadoma, prowadzi do systemów teoretycznych i dogmatów. Nie wiąże się z religią czy życiem codziennym, Filozofujemy bo „szukamy prawdy”, lub „sensu życia”. Na Wschodzie filozofia jest życiem. Ciężko jest nam określić czy buddyzm, bądź konfucjanizm to religie, systemy filozoficzne czy nauczanie jak żyć, by żyło się dobrze. W zasadzie są każdą z tych rzeczy, przynajmniej tak chyba powinniśmy je interpretować, by zrozumieć o co naszym przyjaciołom ze Wschodu chodzi. Oni tego nie muszą robić – wiedzą to podświadomie, za to pewnie pukają się w czoło, jak słyszą po co my filozofujemy, czy nawet filozofujemy, bo jak widać, kiedy rozmawiamy o różnicach kulturowych staje się filozofia pojęciem względnym.

Różnice między Zachodem, a Wschodem wydają mi się wielce ciekawe. Na Wschodzie unika się słów. Japończycy, kiedy się porozumiewają rzadko mówią coś wprost, przeważnie odnoszą się do szerszego kontekstu, zakładając, że rozmówca ma pewien zasób wiedzy własnej i domyśli się tego, czego się od niego oczekuje, żeby się domyślał. Nasza filozofia to opasłe księgi, za przykład wschodniej nie posłużą jednozdaniowe buddyjskie koany.

Zachód to także personalizm, któremu można przeciwstawić wschodni kolektywizm. Świetnie widać to kiedy zacznie się porównywać sztukę obu kultur. My mamy ego – artysta jest indywidualnością, tworzy, by być sławnym, podziwianym, by otrzymać poklask. Kiedy osiąga sukcesy mówi się, że ma talent, a kiedy mu się to nie udaje stwierdza się, że brakło mu talentu. Japończyk zawsze stwierdzi, że nie był wystarczająco konsekwentny i zdyscyplinowany, że nie włożył dostatecznej ilości pracy w to co robił. Talent w tym sposobie myślenia nie odgrywa większej roli. Podobnie jak w przypadku filozofii, nasza sztuka jest w pewien sposób wydzielona z życia, toczy się jakby w oderwaniu od niego, zupełnie niezależnie. Na Wschodzie jest medytacją – częścią życia, a tworzenie przebiega równocześnie z kontemplacją.

Zresztą widać to także patrząc na inne dziedziny. Wschodnie sztuki walki to coś znacznie więcej niż dawanie sobie po twarzy, tylko – wiadomo – także filozofia i postawa życiowa. Nieraz widzimy jak ktoś u nas zaczyna trenować karate czy kung-fu, ale szybko przerywa, bo „kazali mu robić wdechy i wydechy, a on przecież chciał się tylko nauczyć jak bić ludzi”.

OK, zostawmy już ten Wschód, choć to temat niezmiernie interesujący, ale inne wydają się też nie gorsze. Coś co mnie ubodło jak czytałem Halla to uwagi co do tego jak postrzegane jest państwo w Europie kontynentalnej, a jak w tradycji anglosaskiej. W zasadzie było to dokładnie to samo co pisał Spengler, choć Hall Spenglera raczej nie zna, w paru miejscach zresztą w ogóle jest względem niego „heterodoksyjny”. Chodzi o rozróżnienie na centralną pozycję państwa jak to jest w przypadku europejskich systemów politycznych i niecentralną czy wręcz opozycyjną względem społeczeństwa - tak to sobie na razie nazwijmy – jak sprawa się ma u Anglosasów.

Spengler pisał, że a Wielkiej Brytanii nie ma państwa, jakby to dziwacznie nie brzmiało. Wlk. Brytania jest wyspą, więc państwa w sensie kontynentalnym nigdy nie  potrzebowała. Nie potrzebowała go, bo jako, że ma naturalne granice, nie musiała stale się „zbierać do kupy”, że tak to brzydko określę, a jej odrębność zabezpieczało morze.

Krystalizowały się tam za to grupy interesu, które – głównie na własny, wewnątrzbrytyjski użytek wypracowały sobie mechanizm rządu, jako czegoś co kieruje sprawami wewnętrznymi. Ale już nie życiem obywateli, którzy uważali się za niezależnych i niezawisłych wobec interesu tegoż rządu. Anglikom chodziło tylko o bogacenie się i robienie własnych interesów. Zawsze byli narodem kupców i żeglarzy. Interes rządu był o tyle ważny, o ile umożliwiał interesy jednostkowe. Mamy tu zatem chroniczną opozycję rządobywatele.

Zupełnie inaczej sprawa się ma na kontynencie. Tu musiało powstać silne, scentralizowane państwo, które miało przede wszystkim zabezpieczać granicę i trzymać w ryzach podległe mu terytorium., wraz z poddanymi, którzy je zasiedlali. Ludwik XIV mawiał: Państwo to ja, Fryderyk Wielki w ten sam sposób powtarzał: Jestem pierwszym sługą swojego państwa, co często przytacza Spengler. Francuzi czy Prusacy zawsze głęboko poczuwali się do lojalności wobec własnego państwa, po dziś dzień bardzo dużo im z tego zostało, co widać choćby po ich zachowaniu, kiedy przebywają na obczyźnie. Brytyjczycy, a także Amerykanie mobilizują się dopiero w momencie zagrożenia.

Dlatego liberalizm mógł wyrosnąć tylko na Wyspach. Będąc ideologią kupców i handlarzy  jest na wskroś brytyjski. Geszefciarz zawsze będzie postrzegał państwo jako zagrożenie, bo w imię jakiś swoich własnych (wspólnotowych) interesów może położyć rękę na jego kramie. Choć z drugiej strony będzie je akceptował w takiej wersji, która umożliwi, że mu ten kram prawnie zabezpieczy przed tymi, którzy chcieli by coś z niego zabrać, na przykład metodą gwałtu.

Te różnice świetnie są widoczne, kiedy spojrzy się na Francję czy Niemcy – choćby te dzisiejsze. To, że są to systemy zdecydowanie bardziej socjalne niż ich anglosascy odpowiednicy nie jest przypadkowe. Sami po Niemcach odziedziczyliśmy choćby bismarckowski system ubezpieczeń, oparty na „solidarności pokoleń”, a po Francuzach scentralizowany do bólu system edukacji, choć liberalna ortodoksja nakazywałaby, aby zarówno ubezpieczenia, jak i szkolnictwo były prywatne i nieprzymusowe.

Francuskie państwo jest tak władne, że uchwala prawa podatkowego, które działa wstecz. Jest zatem w stanie cofać czas! (Cholera, czy to nie jest dopiero faszyzm?! Korwin ma chyba jednak sporo racji, kiedy głosi, że żyjemy w faszystowskiej Europie). Hall opisuje reakcje amerykańskich przedsiębiorców we Francji na tego typu praktyki francuskiego państwa. Ci ludzie nie byli w stanie pojąć, że coś takiego można w ogóle zrobić. Z kolei na Francuzach nie wywierało to większego wrażenia.

Swoją drogą spróbujmy sobie wyobrazić rzecz taką jak na przykład narodowy socjalizm w Wielkiej Brytanii. Czy coś podobnego miało kiedykolwiek choćby cień szansy, aby powstać na Wyspach? No ja nie mogę tego sobie wyobrazić, nie wiem jak Wy? Istniała przez pewien czas partia faszystowska z sir Mosleyem na przedzie, ale rzecz wydaje mi się egzotyczna do samych granic znaczenia tego pojęcia.

Tak samo powinny być u nas traktowane różne pochodne liberalizmu z anarchokapitalizmem na czele. Bo czy, biorąc pod uwagę to w jakim miejscu na mapie Europy się znajdujemy, można – sorry - coś równie głupiego jak anarchokapitalizm głosić? A tego typu rzeczy nas dzisiaj zalewają.

Każda idea poczęta w naszej zachodniej kulturze ma w sobie pewien dynamizujący ładunek, który nakazuje jej rozprzestrzeniać się we wszystkie strony. Jesteśmy ludźmi, którzy jeśli w cos uwierzą, przekonują do tego całe swoje otoczenie. Jesteśmy przeświadczeni, że jeśli w coś wierzymy to jest to jedynie dobre i jedynie słuszne, tak więc uważamy, że powinni w to uwierzyć także inni. I zupełnie nieważne jest to czy ma to być ktoś z naszego bliskiego otoczenia, czy człowiek z drugiej półkuli. Spengler nazywał to socjalizmem naszej kultury. W tym sposobie myślenia biorą swój początek wszystkie misje nawróceniowe Zachodu. Kiedyś były to krucjaty i szerzenie chrześcijaństwa, dziś niesiemy kolorowym ludom demokrację i prawa człowieka. Dzięki temu mechanizmowi cywilizacja zachodnia opanowała już właściwie cały świat.

Do tego dochodzi zachodnie przekonanie, że kultura jest jak wierzchnie okrycie – można je ściągać, przymierzać, zakładać nowe - a nie coś, co przenika nas na wskroś. Hall dzieli kulturę na dwa poziomy: pierwszy – fundamentalny – jest ukryty, nieuświadomiony, nie jesteśmy w stanie go dostrzec, bo żyjemy nim na co dzień. Różnice będą stawać się widoczne jedynie wobec innych kultur. Jest to „gramatyka kultury” – można by ją nazwać kulturą właściwą.

Poziom, który jesteśmy w stanie zaobserwować to świadoma i jawna część kultury – jest manifestacją poziomu właściwego i objawia się w zwyczajach, sposobie ubierania czy systemach politycznych, bądź religijnych. Zachodni umysł jest przekonany, że jeśli pozmienia elementy na tym poziomie, dokona przeobrażenia całej kultury. Że „ucywilizuje”.

Osobiście jestem jak najdalszy od „uszczęśliwiania” kogokolwiek, tym bardziej jeśli robi się to wbrew woli tego kogoś. Takie sytuację obserwujemy nieustannie, wystarczy spojrzeć z kogo robi się debili i psychopatów, tylko dlatego, że nie chcą żyć na nasz zachodni sposób. Osobna sprawa to to, że już od dawna usiłujemy innym zaszczepiać przede wszystkim nasze cywilizacyjne choroby.

Wyciągnijmy zatem z tego wszystkiego jakieś wnioski, coby to pisanie i wyciąganie na powierzchnie tych wszystkich różnic, cech szczególnych i sprzeczności, nie było daremne. A więc, czy w ogóle można mówić o czymś takim jak „świat”? Czy nie jest to wyłącznie li tylko suma różnych światów? Czy istnieje coś takiego jak „ludzkość” czy tylko mamy prawo mówić o poszczególnych kulturach, rasach i narodach i to jeszcze kulturach, rasach, narodach konkretnego czasu i okresu – no właśnie czego – „historii”? Czy możliwe jest napisanie „historii świata”? Czy nie będzie ona tylko historią jednego, konkretnego sposobu myślenia? Dzisiaj już mało kto stawia tego typu pytania. Taszczy się do nas różne pomysły, częstokroć zupełnie nam obce i mówi, że mamy brać i dziękować. Robią to ci, którzy piszą kolejne dysertacje na temat „powszechnych praw człowieka”, ale także często ci, którzy głoszą, że są po przeciwnej stronie. Przekonany jestem, że nie istnieje żadna uniwersalna koncepcja prawicowa. A to co powinniśmy robić to odnosić się tylko i wyłącznie do konkretnych sytuacji, zdarzeń i społeczeństw. Innych po prostu nie ma.

sobota, 28 listopada 2009

"Taniec życia" o tańcu życia plus kilka spraw, nazwijmy je sobie, okołokulturowych (cz.I)

Fajną książkę właśnie se przeczytałem. Rzecz jest o tym, co od dłuższego już czasu próbuje się umniejszyć, przemilczeć czy jawnie temu zaprzeczyć. Wielu by chciało, aby o świecie w którym żyjemy opowiadał nam jedynie słuszny paradygmat: paradygmat „ludzkości” rozumianej jako coś w rodzaju jednorodnego ciała,  jednej wielkiej, kochającej się rodziny, w której... bla bla bla... Wiadomo o co chodzi, więc nie ma sensu ciągnąć wątku. Ktoś mógłby się obruszyć i zapytać z kwaśną miną: nie chcesz Kumanie, żeby tak było?! Otóż, mój przyjacielu – odparłbym nastrojony z lekka filozoficznie, w stylu Sokratesa (w wersji nacjonalistycznej: Żydów) – otóż nie chodzi o to co bym chciał, a czego nie. Kiedy próbuje się jakoś opisać ten nasz świat, to kategorie typu własne „chcenie” mogą tylko przeszkadzać. Stąd już krok do ideologii, a dalej waśni, wojen, płaczu kobiet, bo okazuje się, że rzeczywistość trzeba upychać kolanem. Tak więc, zostawmy przed drzwiami nasze życzenia, które nomen omen niejednokrotnie wynikają z ideologii właśnie. Ale to już zupełnie na marginesie.

Dlatego w tym przypadku powinniśmy pytać przede wszystkim: na ile to realne? Na ile to realne, aby można było wziąć Indianina Navaho na wycieczkę do Nowego Jorku, tak aby nie odczuwał tam dyskomfortu? Na ile na ile to realne, aby Amerykanin nie miał problemów z aklimatyzacją we francuskiej firmie? Na ile to realne, aby Afgańczycy pokochali demokrację i to jeszcze tą w ortodoksyjnej, zachodnioeuropejskiej wersji? To są te pytania na które odpowiedź może dopiero dać asumpt do działania, a których zbyt często w ogóle się nie stawia.

Dobra, wypadało by w końcu wspomnieć co żem takiego przeczytał. Ano chodzi o książkę Edwarda Halla „Taniec życia”. Nie jest to w sumie nic wielkiego, tak żeby każdy co to chce się uważać za ęteligenta musiał wykuwać na blachę. Nie jakaś filozofia, raczej rzecz popularno-naukowa, tyle, że skłania do głębszych przemyśleń. Halla znam, bo jeden z moich niegłupich wykładowców polecał nam go na zajęciach, tyle żem przeczytał akurat nie to co polecał.

Tak więc, Hall koncentruje się na kwestii czasu i jego postrzegania przez poszczególne kultury. Głębokość różnic może być zdumiewająca. W zasadzie okazuje się, że z tego czym dla nas danej kultury jest czas wynika prawie wszystko inne. Co ważne, nie można również mówić o jednorodności samego czasu: każda kultura, w różnym oczywiście stopniu posługuje się czasem sakralnym i świeckim, metafizycznym i fizycznym czy biologicznym, bądź zegarowym. Czas zegarowy to w ogóle przypadłość kultury zachodniej i tym właśnie czasem, którego rozumienie odziedziczyliśmy po Newtonie, posługujemy się najczęściej i najchętniej. Zaszczepia się w nas, aby jeść o ustalonych porach, z kolei np. japońska Zen uczy, że jeść należy wtedy, kiedy jest się głodnym. To są właśnie te różnice. Nasza kultura jest kulturą harmonogramów.

Z kolei niektóre grupy Indian w ogóle zegarów nie potrzebują i choć mogli by ich używać, nie robią tego. Navaho nie znają nawet czasu przyszłego, tak że w ich gramatyce języka nic takiego nie funkcjonuje. Kiedy mówiono im, że jak zrobią to i to, to dostaną to i to, nie byli w stanie tego pojąć, a kiedy obiecywano im coś za kilka lat, to całkiem byli już zdania, że biali ludzie im „dokuczają”. Choć chęci były nierzadko dobre. Znają za świetnie czas przeszły, potrafiąc nie reagować przez kilka albo i więcej lat i kiedy wszyscy już myślą, że zapomnieli, brutalnie się mścić. Zresztą Indianie w ogóle doskonale pamiętają przewiny białych, choć ci myślą często, że „to było tak dawno, że nie ma już znaczenia” i nie rozumieją niechęci do siebie.

Ciekawym i już dużo bliższym nam rozróżnieniem jest podział na czas monochroniczny i polichroniczny. Monochroniczni Europejczycy z Północy, oraz Amerykanie swoje sprawy z reguły załatwiają po kolei – kiedy załatwią jedną, zaczynają załatwiać drugą. Tak im (nam) lepiej, tak są (jesteśmy) przyzwyczajeni. Polichroniczni są przedstawiciele ludów południowych – od Hiszpanów i Włochów po południowych Amerykanów, a także Arabów i Turków, którzy działają wedle reguły „wszystko naraz”. Wyobraźmy sobie tutaj arabski targ, na którym załatwia się właściwie wszystkie niezbędne sprawy. Ci ludzie prawie nigdy nie są sami, czy to w domu, czy gdziekolwiek indziej. Utrzymują zażyłe kontakty z rodziną, nawet z dalekimi kuzynami, mają zawsze szerokie grono znajomych. Właściwie cały czas są ze sobą w interakcji. Kiedy Latynos nie może czegoś załatwić to znaczy, że nie ma znajomości, a co za tym idzie jest z nim coś nie tak. Turecki fryzjer zawsze obsłuży poza kolejnością swoją znajomą, by nie narazić na szwank osobistej relacji, natomiast harmonogram nie odgrywa dla niego większej roli. Naukowcy z Ameryki Łacińskiej niejednokrotnie zajmują się dziedzinami, które wydawać by się mogło nam, zupełnie do siebie nie przystają: nie jest tam niczym niezwykłym jednoczesne zainteresowanie literaturą, biznesem, medycyną i filozofią dajmy na to. Tych specyficznych różnic jest cała masa i nie ma oczywiście sensu starać się je tu wszystkie wymienić.

Co chyba ciekawe, samo zainteresowanie pojęciem czasu jest szczególną cechą naszej cywilizacji. Właściwie żadna inna niż europejska filozofia czasem nigdy się specjalnie nie interesowała. Grecy wybitnie osadzeni byli w teraźniejszości: dzieje pojmowali jako coś na kształt płaskodennej miski – szerokie, płaskie dno to teraźniejszość, a krótkie ściany to nie wybiegające daleko wstecz, ani wprzód przeszłość i przyszłość. Również nie byli w stanie planować na dłuższą metę. Nie potrafili pisać także historii, przynajmniej tak rozumianej jak my ja rozumiemy, czyli jako zapis dziejów poprzednich pokoleń, relacjonowany na podstawie dostępnych źródeł. Historycy greccy, jak np. Tukidydes relacjonowali tylko to co w czym sami brali udział i tylko to co odbyło się w niedalekiej przeszłości. Pisze o tym szeroko Spengler, choć Hall też o greckie poczucie czasu zahacza.

Tak więc, byt człowieka Zachodu nierozerwalnie związany jest z linearnym poczuciem czasu. Stąd pojęcie „postępu” w filozofii zachodniej. Postępu rozumianego jako prosta umocowana w miejscu, gdzie człowiek pojawia się na świecie i nieustannie wznosząca się wraz z upływem czasu (czasu w sensie fizycznym). Grecy pojmujący czas cyklicznie nie byliby w stanie podobnej koncepcji wypracować i rzeczywiście nic takiego się u nich nie pojawia.

Z linearnym postrzeganiem czasu mamy o tyle problem, że bardzo utrudnia nam to rozumienie choćby historii, którą przedstawia się właśnie jako liniowy szereg następujących po sobie wydarzeń. Tak więc mamy klasyczny podział na starożytność, średniowiecze i nowożytność, okraszony ideą postępu.. Po tej linii rzekomo (dumnie) kroczy człowiek (stale udoskonalając kształt świata). Jednak rzeczywistość nie uprawnia nas do tego, aby w ogóle mówić o czymś takim jak „historia powszechna”. Rozprawiać możemy jedynie o historii poszczególnych kultur, które rodziły się i upadały. Nijak tego na naszą zachodnią oś czasu nawlec się nie da. A już na pewno nie da się tego zrobić bez szkody wobec zrozumienia czym były owe kultury i co znaczył ich rozkwit i upadek. Dla porządku odnotujmy, że Spengler wyróżnił ich osiem - oprócz naszej, zachodniej (faustowskiej) były to: kultura apollińska  (Grecja i Rzym), magiczna (arabska), meksykańska, chińska, egipska, brahmińska (indyjska), babilońska i rosyjska. Każda była osobnym, autonomicznym wobec reszty zjawiskiem.

Problemem jest to, że przy próbie zrozumienia pozostałych przykładamy do pozostałych nasz sposób widzenia świata i usiłujemy je wprząc w nasz sposób postrzegania historii. W rzeczywistości były to zjawiska tak odmienne, wyrażające się od sposobu lepienia garnków, przez kształt chat i świątyń, obraz matematyki, sztuki, filozofii, religii kończąc na tym co przedstawiciele poszczególnych kultur widzieli patrząc na świat. W zasadzie to ostanie realizowało się we wszystkim wcześniejszym. Grecy, jako że rzeczywistość postrzegali jako zbiór pewnych całości nie byliby w stanie wyobrazić sobie ułamka (takiego jaki zna nasza matematyka). Nie mierzyli odległości pomiędzy poszczególnymi miastami. Ich sztuka objawiała się głównie w rzeźbie – przedstawieniu jakiejś całości. Taka całością było greckie polis, a Grecja była niczym innym jak suma tychże polis. Gdyby spytać starożytnego Greka, co jest między jednym, a drugim polis odpowiedział by prawdopodobnie, że nic tam nie ma, bo jego sposób widzenia świata zupełnie ignorował przestrzeń – coś co jest pomiędzy jedna rzeczą, a drugą.

Podobnych różnic jest ogrom, tak że nawet głupio  pisać o tym na blogu, bo i tak całe zagadnienie można co najwyżej jedynie punktowo oznaczyć. Zresztą samo opus magnum Spenglera to tylko zarys, a poruszone w nim wątki wymagałyby kontynuacji.

Trochę, żem się rozpisał – zniosło mnie na tematy, na które nie planowałem, że mnie zniesie, a tych o których myślałem, jeszcze nie poruszyłem. Tak więc, podzielimy sobie wpis na dwie części, z których druga część postaram się na czasie uzupełnić. Zatem...

c.d.n.

wtorek, 17 listopada 2009

Gabiś, tow. Tusk i kilka luźnych myśli

Chciałbym tu dzisiaj polecić pewien tekst. Nie tylko dlatego, że jest bardzo bliski temu co ostatnio myślę o świecie i całej tej rzeczywistości, w której żyjemy (bo choć to mój blog, to byłby to z pewnością jakiś rodzaj narcyzmu, a chciałbym, żeby nie był to tylko jeden z tych blogasków od, których ugina się dzisiaj sieć, a coś więcej), ale też dlatego, że wydaje mi się bardzo wartościowy, a przede wszystkim ważny, przynajmniej dla niektórych, którzy to być może przeczytają. Koresponduje też z tym co ostatnio napisałem i trochę to uzupełnia. Chodzi Manif(i)estę postkonserwatywną Tomasza Gabisia. Rzecz jest dość znana, jedni się z Gabisiem zgadzają, inni nie, jak to przeważnie w życiu bywa. Nie wklejam, żeby nie łamać praw autorskich, ani innych równie poważnie brzmiących rzeczy, a linkuje. Przyjemnej lektury!

http://www.tomaszgabis.pl/?p=93

* * *

Nie mogłem się powstrzymać, żeby tego tutaj nie wrzucić. Prawda, że cudne?



 Ostatnio spotkałem się z badaniami sondażowymi, z których wynikało, że suweren najbardziej ceni sobie Tuska z kolegami za politykę zagraniczną. Sam jestem przekonany, że sprawy zagraniczne to rzecz, która znajduje się obecnie w najgorszym stanie, a w widzeniu stosunków międzynarodowych mamy jako naród bardzo poważny problem. Jeśli Bóg pozwoli, postaram się o tym napisać w niedalekiej przyszłości. Na razie pocieszmy chwilę oczy obrazkiem!

niedziela, 15 listopada 2009

Razu pewnego, w małej izbie...

Anarcha siedzi przy stole ze Śmiercią. Przed chwilą wypili bruderszaft. Śmierć głaszcze Anarchę za uchem, ten jednak traktuje to obojętnie. Ale spogląda jej w oczy i się uśmiecha. Oboje wiedzą, że wszystkie zadania zostały już dawno rozdzielone.

Po podłodze biega chmara karzełków. Głośno krzyczą, ale mało kto ich rozumie. Próbują wbijać Śmierci pinezki w piętę. Śmierć delikatnie się uśmiecha. Co bardziej odważni karzełkowie krzyczą do Anarchy, żeby bił Śmierć po twarzy. Anarcha delikatnie się uśmiecha.

Karzełkom nie podoba się to, że Śmierć weszła do izby bez pukania. Anarcha nazywa ich anarchistami. Dla niego anarchistą jest  ktoś, kto idzie tą stroną ulicy, która gwarantuje, że zostanie przejechany. Anarcha wolałby, żeby zamiast histeryzowania napalili w piecu. Albo przynieśli jakiś napitek i podczas gdy Śmierć będzie ostrzyć kosę, napili się razem. Bo któż wie jak długo potrwa ostrzenie? Anarcha jest pewien, że w szafce z trunkami coś jeszcze pozostało.

Ale karzełkowie nie chcą nawet tego słuchać. Swoją wiedzę czerpią ze starych książek. Wiele z nich było bardzo grubych. Co poniektórzy z nich chcą nawet obrać spośród siebie króla, który miałby Śmierć przegonić! Anarcha parska śmiechem. Śmierć ostrzy kosę.

Anarcha wdał się ze Śmiercią w pogawędkę. Dopytuje się Śmierci o pracę i samopoczucie. Śmierć odpowiada. Poza tym żarty i anegdoty. Anarcha i Śmierć się śmieją. Anarcha jest zdania, że Śmierć byłaby dobrą znajomą. Kosa zaczyna błyszczeć w świetle latarni.

W pokoju są także karzełki, które śpią pod ścianą. W zasadzie mało o nich wiadomo poza tym, że są ich całe rzesze. Masa. Sami zresztą niewiele o sobie wiedzą, bo cały czas śnią. Śmierć ogląda ich szyje. Anarcha tłumaczy Śmierci, że śnią o stworzeniu raju na ziemi. Śmierć zauważa, że pycha śpiących karzełków słabo komponuje się z ich różowymi piżamkami. Anarcha i Śmierć uśmiechają się do siebie. Anarcha jest zdania, że Śmierć byłaby niezłą aforystką. W butelce z wiśniówką widać już dno.

Śmierć mówi do Anarchy, żeby posprzątał ze stołu. Anarcha zgadza się, że należy zostawiać po sobie porządek. Przez sen majaczą nieogoleni karzełkowie. Na podłodze leżą rozrzucone pinezki. Potykają się o nie ci, którzy je rozrzucili. Anarcha zwraca uwagę Śmierci, żeby wycierała ostrze. Słyszy jeszcze, że stal konieczności nigdy nie rdzewieje.

piątek, 13 listopada 2009

Oglądamy filmy

Nowo otwarty dział bloga Czarne/Białe... o dumnej nazwie Wydobyte Z Odmętów Sieci prezentuje dziś Państwu dwa krótkie filmy o tematyce historycznej. Miejmy nadzieję, że materiały przypadną Czytelnikowi do gustu, a redakcja zasypana zostanie mejlami z prośbami o "jeszcze"!

Straż honorowa Wehrmachtu przed grobem Józefa Piłsudskiego



600 dezerterów z 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki

środa, 11 listopada 2009

O barbarzyństwie

Od czasów Arystotelesa wiemy, że człowiek ze swej natury jest istotą polityczną, a więc żyje – czy tego chce czy nie – w obrębie konkretnej wspólnoty politycznej. Tej Arystoteles przeciwstawił barbarzyństwo. Barbarzyńcami byli wszyscy ci, którzy nie potrafili posługiwać się greką, ergo: nie byli w stanie brać udziału w życiu publicznym.

Wszelkie postulowanie uwolnienia jednostki od ograniczeń życia we wspólnocie będzie zatem wiązać się z barbaryzacją.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że stawia to dzisiejszy liberalizm we właściwym mu świetle.