sobota, 28 listopada 2009

"Taniec życia" o tańcu życia plus kilka spraw, nazwijmy je sobie, okołokulturowych (cz.I)

Fajną książkę właśnie se przeczytałem. Rzecz jest o tym, co od dłuższego już czasu próbuje się umniejszyć, przemilczeć czy jawnie temu zaprzeczyć. Wielu by chciało, aby o świecie w którym żyjemy opowiadał nam jedynie słuszny paradygmat: paradygmat „ludzkości” rozumianej jako coś w rodzaju jednorodnego ciała,  jednej wielkiej, kochającej się rodziny, w której... bla bla bla... Wiadomo o co chodzi, więc nie ma sensu ciągnąć wątku. Ktoś mógłby się obruszyć i zapytać z kwaśną miną: nie chcesz Kumanie, żeby tak było?! Otóż, mój przyjacielu – odparłbym nastrojony z lekka filozoficznie, w stylu Sokratesa (w wersji nacjonalistycznej: Żydów) – otóż nie chodzi o to co bym chciał, a czego nie. Kiedy próbuje się jakoś opisać ten nasz świat, to kategorie typu własne „chcenie” mogą tylko przeszkadzać. Stąd już krok do ideologii, a dalej waśni, wojen, płaczu kobiet, bo okazuje się, że rzeczywistość trzeba upychać kolanem. Tak więc, zostawmy przed drzwiami nasze życzenia, które nomen omen niejednokrotnie wynikają z ideologii właśnie. Ale to już zupełnie na marginesie.

Dlatego w tym przypadku powinniśmy pytać przede wszystkim: na ile to realne? Na ile to realne, aby można było wziąć Indianina Navaho na wycieczkę do Nowego Jorku, tak aby nie odczuwał tam dyskomfortu? Na ile na ile to realne, aby Amerykanin nie miał problemów z aklimatyzacją we francuskiej firmie? Na ile to realne, aby Afgańczycy pokochali demokrację i to jeszcze tą w ortodoksyjnej, zachodnioeuropejskiej wersji? To są te pytania na które odpowiedź może dopiero dać asumpt do działania, a których zbyt często w ogóle się nie stawia.

Dobra, wypadało by w końcu wspomnieć co żem takiego przeczytał. Ano chodzi o książkę Edwarda Halla „Taniec życia”. Nie jest to w sumie nic wielkiego, tak żeby każdy co to chce się uważać za ęteligenta musiał wykuwać na blachę. Nie jakaś filozofia, raczej rzecz popularno-naukowa, tyle, że skłania do głębszych przemyśleń. Halla znam, bo jeden z moich niegłupich wykładowców polecał nam go na zajęciach, tyle żem przeczytał akurat nie to co polecał.

Tak więc, Hall koncentruje się na kwestii czasu i jego postrzegania przez poszczególne kultury. Głębokość różnic może być zdumiewająca. W zasadzie okazuje się, że z tego czym dla nas danej kultury jest czas wynika prawie wszystko inne. Co ważne, nie można również mówić o jednorodności samego czasu: każda kultura, w różnym oczywiście stopniu posługuje się czasem sakralnym i świeckim, metafizycznym i fizycznym czy biologicznym, bądź zegarowym. Czas zegarowy to w ogóle przypadłość kultury zachodniej i tym właśnie czasem, którego rozumienie odziedziczyliśmy po Newtonie, posługujemy się najczęściej i najchętniej. Zaszczepia się w nas, aby jeść o ustalonych porach, z kolei np. japońska Zen uczy, że jeść należy wtedy, kiedy jest się głodnym. To są właśnie te różnice. Nasza kultura jest kulturą harmonogramów.

Z kolei niektóre grupy Indian w ogóle zegarów nie potrzebują i choć mogli by ich używać, nie robią tego. Navaho nie znają nawet czasu przyszłego, tak że w ich gramatyce języka nic takiego nie funkcjonuje. Kiedy mówiono im, że jak zrobią to i to, to dostaną to i to, nie byli w stanie tego pojąć, a kiedy obiecywano im coś za kilka lat, to całkiem byli już zdania, że biali ludzie im „dokuczają”. Choć chęci były nierzadko dobre. Znają za świetnie czas przeszły, potrafiąc nie reagować przez kilka albo i więcej lat i kiedy wszyscy już myślą, że zapomnieli, brutalnie się mścić. Zresztą Indianie w ogóle doskonale pamiętają przewiny białych, choć ci myślą często, że „to było tak dawno, że nie ma już znaczenia” i nie rozumieją niechęci do siebie.

Ciekawym i już dużo bliższym nam rozróżnieniem jest podział na czas monochroniczny i polichroniczny. Monochroniczni Europejczycy z Północy, oraz Amerykanie swoje sprawy z reguły załatwiają po kolei – kiedy załatwią jedną, zaczynają załatwiać drugą. Tak im (nam) lepiej, tak są (jesteśmy) przyzwyczajeni. Polichroniczni są przedstawiciele ludów południowych – od Hiszpanów i Włochów po południowych Amerykanów, a także Arabów i Turków, którzy działają wedle reguły „wszystko naraz”. Wyobraźmy sobie tutaj arabski targ, na którym załatwia się właściwie wszystkie niezbędne sprawy. Ci ludzie prawie nigdy nie są sami, czy to w domu, czy gdziekolwiek indziej. Utrzymują zażyłe kontakty z rodziną, nawet z dalekimi kuzynami, mają zawsze szerokie grono znajomych. Właściwie cały czas są ze sobą w interakcji. Kiedy Latynos nie może czegoś załatwić to znaczy, że nie ma znajomości, a co za tym idzie jest z nim coś nie tak. Turecki fryzjer zawsze obsłuży poza kolejnością swoją znajomą, by nie narazić na szwank osobistej relacji, natomiast harmonogram nie odgrywa dla niego większej roli. Naukowcy z Ameryki Łacińskiej niejednokrotnie zajmują się dziedzinami, które wydawać by się mogło nam, zupełnie do siebie nie przystają: nie jest tam niczym niezwykłym jednoczesne zainteresowanie literaturą, biznesem, medycyną i filozofią dajmy na to. Tych specyficznych różnic jest cała masa i nie ma oczywiście sensu starać się je tu wszystkie wymienić.

Co chyba ciekawe, samo zainteresowanie pojęciem czasu jest szczególną cechą naszej cywilizacji. Właściwie żadna inna niż europejska filozofia czasem nigdy się specjalnie nie interesowała. Grecy wybitnie osadzeni byli w teraźniejszości: dzieje pojmowali jako coś na kształt płaskodennej miski – szerokie, płaskie dno to teraźniejszość, a krótkie ściany to nie wybiegające daleko wstecz, ani wprzód przeszłość i przyszłość. Również nie byli w stanie planować na dłuższą metę. Nie potrafili pisać także historii, przynajmniej tak rozumianej jak my ja rozumiemy, czyli jako zapis dziejów poprzednich pokoleń, relacjonowany na podstawie dostępnych źródeł. Historycy greccy, jak np. Tukidydes relacjonowali tylko to co w czym sami brali udział i tylko to co odbyło się w niedalekiej przeszłości. Pisze o tym szeroko Spengler, choć Hall też o greckie poczucie czasu zahacza.

Tak więc, byt człowieka Zachodu nierozerwalnie związany jest z linearnym poczuciem czasu. Stąd pojęcie „postępu” w filozofii zachodniej. Postępu rozumianego jako prosta umocowana w miejscu, gdzie człowiek pojawia się na świecie i nieustannie wznosząca się wraz z upływem czasu (czasu w sensie fizycznym). Grecy pojmujący czas cyklicznie nie byliby w stanie podobnej koncepcji wypracować i rzeczywiście nic takiego się u nich nie pojawia.

Z linearnym postrzeganiem czasu mamy o tyle problem, że bardzo utrudnia nam to rozumienie choćby historii, którą przedstawia się właśnie jako liniowy szereg następujących po sobie wydarzeń. Tak więc mamy klasyczny podział na starożytność, średniowiecze i nowożytność, okraszony ideą postępu.. Po tej linii rzekomo (dumnie) kroczy człowiek (stale udoskonalając kształt świata). Jednak rzeczywistość nie uprawnia nas do tego, aby w ogóle mówić o czymś takim jak „historia powszechna”. Rozprawiać możemy jedynie o historii poszczególnych kultur, które rodziły się i upadały. Nijak tego na naszą zachodnią oś czasu nawlec się nie da. A już na pewno nie da się tego zrobić bez szkody wobec zrozumienia czym były owe kultury i co znaczył ich rozkwit i upadek. Dla porządku odnotujmy, że Spengler wyróżnił ich osiem - oprócz naszej, zachodniej (faustowskiej) były to: kultura apollińska  (Grecja i Rzym), magiczna (arabska), meksykańska, chińska, egipska, brahmińska (indyjska), babilońska i rosyjska. Każda była osobnym, autonomicznym wobec reszty zjawiskiem.

Problemem jest to, że przy próbie zrozumienia pozostałych przykładamy do pozostałych nasz sposób widzenia świata i usiłujemy je wprząc w nasz sposób postrzegania historii. W rzeczywistości były to zjawiska tak odmienne, wyrażające się od sposobu lepienia garnków, przez kształt chat i świątyń, obraz matematyki, sztuki, filozofii, religii kończąc na tym co przedstawiciele poszczególnych kultur widzieli patrząc na świat. W zasadzie to ostanie realizowało się we wszystkim wcześniejszym. Grecy, jako że rzeczywistość postrzegali jako zbiór pewnych całości nie byliby w stanie wyobrazić sobie ułamka (takiego jaki zna nasza matematyka). Nie mierzyli odległości pomiędzy poszczególnymi miastami. Ich sztuka objawiała się głównie w rzeźbie – przedstawieniu jakiejś całości. Taka całością było greckie polis, a Grecja była niczym innym jak suma tychże polis. Gdyby spytać starożytnego Greka, co jest między jednym, a drugim polis odpowiedział by prawdopodobnie, że nic tam nie ma, bo jego sposób widzenia świata zupełnie ignorował przestrzeń – coś co jest pomiędzy jedna rzeczą, a drugą.

Podobnych różnic jest ogrom, tak że nawet głupio  pisać o tym na blogu, bo i tak całe zagadnienie można co najwyżej jedynie punktowo oznaczyć. Zresztą samo opus magnum Spenglera to tylko zarys, a poruszone w nim wątki wymagałyby kontynuacji.

Trochę, żem się rozpisał – zniosło mnie na tematy, na które nie planowałem, że mnie zniesie, a tych o których myślałem, jeszcze nie poruszyłem. Tak więc, podzielimy sobie wpis na dwie części, z których druga część postaram się na czasie uzupełnić. Zatem...

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz