Z politycznej poprawności wszyscy (czy tam prawie wszyscy) zdajemy sobie doskonale sprawę. Wiemy co i kiedy można powiedzieć, czego nie, by nie skazać się mainstreamowy ostracyzm. Jednak ta rzeczywista złowrogość politycznej poprawności jawi się nam dopiero w świetle konkretnych faktów. Wcześniej możemy sobie dyskutować o niej, psioczyć na nią, jednak swe ostrze obnaża dopiero wobec rzeczywistych wydarzeń.
Sam takie szturchnięcie od rzeczywistości otrzymałem ostatnio. Chodzi o sprawę Nicolása Gómeza Dávili i traktowaniu jego postaci na Zachodzie. W Polsce – jak się okazuje – nie jest z tym wcale jeszcze źle: o Gómezie można rozmawiać, można pisać, uniwersytety organizują konferencję poświęcone jego twórczości. Jednak na Zachodzie sprawa ta ma się już zupełnie inaczej. Okazuje się bowiem, że Gómez Dávila pada tam pada tam ofiarą pałkarzy, którzy decydują co powiedzieć można, a czego już nie. Terroryzujące życie publiczne lewackie bojówki sprawiły, że monopol na pisanie o nim trafił w ręce lewicy, co skutkuje tym, że w powszechnej opinii jest on uważany za niepoważnego, znudzonego – tak, tak – faszystę.
Jest to zasadnicza różnica miedzy pojmowaniem Gómeza przez nas w Polsce, oraz przez środowiska intelektualne, nawet te konserwatywne na Zachodzie: my możemy z postawą, którą wybrał „samotnik z Bogoty” często nie zgadzać, niektórzy mogą nie zgadzać się z jego poglądem, jednak jest on traktowany zupełnie poważnie – w sensie: nikt w miarę przytomny nie powie, że Kolumbijczyk robił sobie jakieś jaja, pisząc to, co pisał. W Europie takich rzeczy mówić już nie wypada. Żeby nie być gołosłownym, posłużę się tu przykładem książki pewnego Niemca, Tilla Kinzla o tytule tłumaczonym na język polski jako „Nicolás Gómez Dávila. Stronnik przegranych spraw”.
Nicolás Gómez Dávila jawi się w niej jako demoliberał, zgrymaszony postmodernista i niepoważny prowokator próbujący zwrócić na siebie uwagę. Ta interpretacja oczywiście jest tak zła, że nawet głupio z nią polemizować. Tylko z czego ona wynika? Ano najprawdopodobniej właśnie z tego, że w Niemczech o rzeczonym pisarzu inaczej pisać już nie można. Jest jeszcze oczywiście wspomniany schemat „faszystowski”, tyle, że służyć może jedynie co bardziej radykalnym grupom. Chcąc jednak coś przemycić do publicznego dyskursu na temat Gómeza Dávili, trzeba opatrzyć to „odpowiednim” komentarzem.
Jest to teza dr Krzysztofa Urbanka. Dr Urbanek, skądinąd wielce sympatyczny człowiek, wykonuje w tej chwili mozolną, mrówczą pracę tłumacząc scholia kolumbijskiego myśliciela dla polskiego czytelnika. Wydane zostały już dwa tomy „Następnych scholiów do tekstu implicite”, w kolejce czekają kolejne dwa. Próbki można posmakować tutaj.
Ale wróćmy do głównego wątku i postrzegania Gómeza w innych krajach europejskich. Swoją wiedzę na ten temat czerpie właśnie od dr Urbanka, który szeroko opowiadał o tym na konferencji zorganizowanej w Krakowie przez jego wydawnictwo Furta Sacra oraz mój wydział uczelniany. O Gómezie na zachodnich uniwersytetach nie można już w zasadzie poważnie rozmawiać. Naprawdę, bardzo źle to rokuje na przyszłość. Gardło publicznego dyskursu staje się coraz węższe i tej wolności o której wszyscy naokoło mówią jest w rzeczywistości coraz mniej. Warto, żeby co poniektórzy zdali sobie z tego sprawę.
Cóż tu jeszcze dodać? Ano dodać wypadałoby jedną rzecz, w sumie kluczową. Bo nie chodzi o to, żeby definiować problemy, tylko żeby je zwalczać. Tyle, że ja tego nie wiem. Pół biedy, gdybym ja tego nie wiedział, a wiedział to ktoś inny. Ale tak niestety tez chyba nie jest. To zjawisko jest jak kula śnieżna – wraz z tym jak się toczy, staje się coraz większa. Widzimy jak naszych oczach triumfy święci Gramsci i jego „marsz przez instytucje”. Mało rzeczy tak dobrze wyszło lewactwu jak akurat to. Wielu z nich nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, ale za to ci którzy sobie ją zdają – nie sposób tu pominąć tej całej bandy wokół „Krytyki Politycznej” – próbują robić w Polsce dokładnie to samo.
Pocieszające jest to, że mimo wszystko jest jednak sporo ludzi, w tym wielu młodych, którzy z tego niebezpieczeństwa zdają obie sprawę. Nie jest jeszcze tak źle jak mogło by to wyglądać. Chodzi tu o moje osobiste obserwacje: wśród tej przytomniejszej politycznie części młodzieży mamy do czynienia z czymś, co można by bezpretensjonalnie nazwać swoistą mini-modą na konserwatyzm. Zobaczymy – być może wyniknie kiedyś z tego coś więcej. Na razie jednak mamy ten promyk nadziei i przekonanie, że łatwo zamknąć w intelektualnej klatce się nie damy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz