wtorek, 20 lipca 2010

Kto cnotę posiadł, a kto nie

Na marginesie bieżących wydarzeń politycznych warto odnotować kilka rzeczy.

Choćby to, że moralistyka to nie to samo co polityka. Co by na ten temat nie mówili szefowie partii, a za nimi bezmyślnie nie powtarzała tego ich żołnierka.

Cóż mamy przed oczami? Mamy znany już wszystkim „imperatyw moralny”. Nie jest to rzecz nowa, wcześniej także się pojawiał. W różnych konfiguracjach i dość w sumie często, choć może nie nazwany jeszcze tak jak dzisiaj się nazywa. Ta retoryka od zawsze była dla PiS-u charakterystyczna, jej zawdzięczamy odmienianie „moralności” przez wszystkie przypadki.

Cnota sama w sobie nie jest oczywiście czymś złym, najprawdopodobniej jest nawet rzeczą pożądaną, źle natomiast się dzieje, kiedy staje się ona kwestią politycznych rozważań, albo zaprzęgana jest do politycznych bojów. Zawsze odbywa się to ze szkoda zarówno dla niej samej, jak i dla polityki. Polityczne wezwanie do cnoty jest jak wyciągnięcie miecza. Momentalnie pojawia się dychotomiczna ocena i arbitralny podział na cnotliwych i tej cnoty pozbawionych, którzy automatycznie przestają być politycznymi przeciwnikami, a stają się etycznymi wrogami. Wojna toczona za pomocą skonwencjonalizowanych środków zamienia się w wojnę totalną. Wroga nie wystarczy pokonać, trzeba go zniszczyć. Musi być on nieustannie stygmatyzowany; etyczna brzytwa służy do jego oszpecania. Z kimś takim żaden kompromis nie jest oczywiście możliwy, byłby on czymś obrzydliwym i karygodnym.

Tak myśleli i działali francuscy jakobini. Narzucanie ogółowi własnych etycznych przekonań zawsze idzie w parze z terrorem. W Polsce mamy choćby Rymkiewicza z jego żalem, że komuniści nie zostali powywieszani na latarniach. Podobnie lustracja miała służyć do oddzielenia tych, którzy utracili „kwalifikacje moralne”, aby sprawować państwowe urzędy. Tyle, że to wszystko antykomunistyczne złudzenia, realnie nic by to nie zmieniło, a państwo nie jest przecież od tego, żeby prześwietlać ludziom sumienia.

Cały czas stoimy przed dwoma sposobami myślenia: jeden z nich można by określić jako „etykę przekonań”, drugi to „etyka celów”. Z jednej strony są powstańcy z kolejnych polskich powstań, z drugiej krakowscy Stańczycy i konserwatyści z Kongresówki. Romantyczny idealizm i polityczny realizm. Romantyk pyta: jak być powinno?; realista woli wiedzieć jakie będą tego skutki.

Mamy zatem tę rewolucję bez rewolucji, powstanie bez powstania. Został z tego tylko sposób myślenia, z ducha rewolucyjny podział na „dwie Polski”, na Polaków „prawych i lewych”, tych „prawdziwych” i całą resztę, wszystko okraszone gradem moralistycznych potępień i deklamacjami o patriotyzmie. Swoje cnoty próbuje narzucić się wszystkim innym, co może być tylko przeciwskuteczne. Palikot nie jest po nic innego jak tylko do podsycania tej atmosfery i dokładania drewna do tego patriotycznego piecyka, na którym cały czas się kogoś smaży, ale dziarscy pisowcy w swej złości nigdy chyba tego nie pojmą.

Gorączka zatem przybiera na sile. Po prawej stronie blogosfery atmosfera podobna już do tej w kozackim obozowisku, gdzie towarzystwo gotowe w każdej chwili zażądać głowy choćby i atamana. Oznak zdrowego rozsądku coraz mniej.

To powstanie skończy się tak samo jak wszystkie wcześniejsze.

* * *

W Polsce jak zawsze brylują polityczni frazesowicze, sentymentalni ultramoraliści i doktrynerzy antypolityki, którzy wzięli naród polski w moralną dzierżawę i potrafią jedynie "wykręcić z zawiści i niedościgłych utopii bat polskiego patriotyzmu, trzaskać i śmigać nim bezpiecznie i bezmyślnie w lewo i w prawo". Ci uprawiacze "werbalnego promiskuityzmu" pchają polską politykę w "próżną nawę złudzeń", by na końcu bezpłodnie biadolić nad "nową Jałtą" i z masochistycznym upojeniem wystawiać na pokaz swoje rany. (Tomasz Gabiś)

sobota, 10 lipca 2010

Kto zdrowy, a kto chory?

Służę testem.

Prawda, że fascynujące? Przyznam się tu bez bicia, że to jakby o mnie, powinienem chyba się zgłosić, gdzie trzeba. Nie wszystko co prawda całkiem zgadza się z tym co autor tutaj zgrabnie wypunktował, bo życie jednak jest bardziej skomplikowane niż (tutaj jeszcze powstrzymajmy się od przymiotników) teorie. Także z moim wychowaniem było inaczej, więc pewnie musiałbym przejść dodatkowe badania.

Jednak uświadomiłem sobie pewne rzeczy. Zawsze lubiłem wszelkie konwencje - choćby silnie skonwencjonalizowane kino: westerny czy filmy Tarantino, których głównym atutem jest właśnie zabawa konwencjami. Zawsze mnie to jakoś przyciągało, w przeciwieństwie choćby do różnych Bergmanów czy Godardów, którzy dla kina są w rzeczywistości tym, czym anarchizm wobec polityki.

W religii szczególnie ciekawym dla mnie jest moment, w którym znajduje się dogmat, w pewien sposób fascynujące dla mnie są takie zjawiska jak działalność Świętego Officjum, Indeks ksiąg Zakazanych, papieskie potępienia nieznoszące sprzeciwu, zrytualizowana msza w klasycznym rycie rzymskim. Nie mogę zdzierżyć coraz to bardziej popularnej postawy, kiedy ktoś wybiera sobie z religii co mu się podoba, często przecież z całkiem różnych wyznań.

To co pisze Adorno, przynajmniej z grubsza, jest dość słuszne, choć należało by to oczywiście obedrzeć z tego wyraziście polemicznego charakteru i trochę do tego dodać. Chodzi oczywiście o kwestie opisu pewnego typu osobowości. Na pewno istnieje coś takiego jak „umysł prawicowy” i, analogicznie, „lewicowy”. Po prostu jedni ludzie mają wrodzoną skłonność do tego, czego chciałaby prawica, inni z kolei już jakby rodzą się lewicowcami. Nakładają się na to później różne tam prania mózgów, którymi się ludzi traktuje, ale może to sprawić co najwyżej, że ktoś chodzi w nie swojej skórze. Z Bakunina nikt nigdy, jakimikolwiek metodami, nie zrobił by prawicowca, bo nie był on w stanie nikomu i niczemu się podporządkować i nawet utworzenie anarchistycznej organizacji uważał za zdradę ideałów.

Kim jest Adorno? Bo ktoś z lektury tekstu mógł odnieś wrażenie, że to jakiś „niezależny ekspert”, jak to się teraz często mówi, szczególnie, że tekst jest w wikipedii, która jest przecież „apolityczna”, którym to słowem szafuje się dzisiaj z równą częstotliwością? Otóż Adorno to postać tzw. frankfurckiej szkoły nauk społecznych, czyli dość w sumie skrajnej, neomarksistowskiej lewicy, z czego dobrze zdawać sobie sprawę.

Prawica z reguły dość sceptycznie odnosiła się zawsze do psychoanalizy, tak więc jest to przestrzeń zdominowana przez lewicę. To wyjaśnianie masy zjawisk społecznych na gruncie psychologii jest dość charakterystyczne dla współczesności. Teologiczne pojęcie „duszy” zastąpione zostało terapeutycznym pojęciem „osobowości”, jak pisał Schmitt. Zatem już nie problematyczność ludzkiej natury, a psychologiczne patologie, siedzące najgłębiej, bo w samym środku człowieka. Prawicowy sposób myślenia jest zatem niewłaściwy nie ze względu na polityczny, historyczny, czy kulturowy kontekst, jest patologią z samej swojej istoty.

Gdy przyjąć punkt widzenia Adorno, wtedy całe dzieje jawią się jako jeden wielki ciąg patologicznych zdarzeń, tworzonych przez ludzi psychicznie pokiereszowanych, podczas gdy dopiero ostatnimi laty ludzkość mogła skorzystać z intelektualnych osiągnięć Marksa i Freuda. Taki pogląd musi być nie do zniesienia, więc trudno się dziwić, że lewica historii nienawidzi. Ta wiara jest doprawdy irracjonalna, bo empiria mówi zupełnie coś innego. Cóż to za reguła, od której właściwie są tylko wyjątki?