Choćby to, że moralistyka to nie to samo co polityka. Co by na ten temat nie mówili szefowie partii, a za nimi bezmyślnie nie powtarzała tego ich żołnierka.
Cóż mamy przed oczami? Mamy znany już wszystkim „imperatyw moralny”. Nie jest to rzecz nowa, wcześniej także się pojawiał. W różnych konfiguracjach i dość w sumie często, choć może nie nazwany jeszcze tak jak dzisiaj się nazywa. Ta retoryka od zawsze była dla PiS-u charakterystyczna, jej zawdzięczamy odmienianie „moralności” przez wszystkie przypadki.
Cnota sama w sobie nie jest oczywiście czymś złym, najprawdopodobniej jest nawet rzeczą pożądaną, źle natomiast się dzieje, kiedy staje się ona kwestią politycznych rozważań, albo zaprzęgana jest do politycznych bojów. Zawsze odbywa się to ze szkoda zarówno dla niej samej, jak i dla polityki. Polityczne wezwanie do cnoty jest jak wyciągnięcie miecza. Momentalnie pojawia się dychotomiczna ocena i arbitralny podział na cnotliwych i tej cnoty pozbawionych, którzy automatycznie przestają być politycznymi przeciwnikami, a stają się etycznymi wrogami. Wojna toczona za pomocą skonwencjonalizowanych środków zamienia się w wojnę totalną. Wroga nie wystarczy pokonać, trzeba go zniszczyć. Musi być on nieustannie stygmatyzowany; etyczna brzytwa służy do jego oszpecania. Z kimś takim żaden kompromis nie jest oczywiście możliwy, byłby on czymś obrzydliwym i karygodnym.
Tak myśleli i działali francuscy jakobini. Narzucanie ogółowi własnych etycznych przekonań zawsze idzie w parze z terrorem. W Polsce mamy choćby Rymkiewicza z jego żalem, że komuniści nie zostali powywieszani na latarniach. Podobnie lustracja miała służyć do oddzielenia tych, którzy utracili „kwalifikacje moralne”, aby sprawować państwowe urzędy. Tyle, że to wszystko antykomunistyczne złudzenia, realnie nic by to nie zmieniło, a państwo nie jest przecież od tego, żeby prześwietlać ludziom sumienia.
Cały czas stoimy przed dwoma sposobami myślenia: jeden z nich można by określić jako „etykę przekonań”, drugi to „etyka celów”. Z jednej strony są powstańcy z kolejnych polskich powstań, z drugiej krakowscy Stańczycy i konserwatyści z Kongresówki. Romantyczny idealizm i polityczny realizm. Romantyk pyta: jak być powinno?; realista woli wiedzieć jakie będą tego skutki.
Mamy zatem tę rewolucję bez rewolucji, powstanie bez powstania. Został z tego tylko sposób myślenia, z ducha rewolucyjny podział na „dwie Polski”, na Polaków „prawych i lewych”, tych „prawdziwych” i całą resztę, wszystko okraszone gradem moralistycznych potępień i deklamacjami o patriotyzmie. Swoje cnoty próbuje narzucić się wszystkim innym, co może być tylko przeciwskuteczne. Palikot nie jest po nic innego jak tylko do podsycania tej atmosfery i dokładania drewna do tego patriotycznego piecyka, na którym cały czas się kogoś smaży, ale dziarscy pisowcy w swej złości nigdy chyba tego nie pojmą.
Gorączka zatem przybiera na sile. Po prawej stronie blogosfery atmosfera podobna już do tej w kozackim obozowisku, gdzie towarzystwo gotowe w każdej chwili zażądać głowy choćby i atamana. Oznak zdrowego rozsądku coraz mniej.
To powstanie skończy się tak samo jak wszystkie wcześniejsze.
* * *
W Polsce jak zawsze brylują polityczni frazesowicze, sentymentalni ultramoraliści i doktrynerzy antypolityki, którzy wzięli naród polski w moralną dzierżawę i potrafią jedynie "wykręcić z zawiści i niedościgłych utopii bat polskiego patriotyzmu, trzaskać i śmigać nim bezpiecznie i bezmyślnie w lewo i w prawo". Ci uprawiacze "werbalnego promiskuityzmu" pchają polską politykę w "próżną nawę złudzeń", by na końcu bezpłodnie biadolić nad "nową Jałtą" i z masochistycznym upojeniem wystawiać na pokaz swoje rany. (Tomasz Gabiś)