Nieco antyliberalnych słodkości.
Światopogląd widzący w śmierci milionów jedynie bezsens, musi być z gruntu bezpłodny jako bezbożna, bezduszna i beznamiętna wizja świata. A jest to światopogląd liberalizmu wszelkiej maści, poczynając od anemicznej inteligencji demokratycznej, a na komunizmie – jej późniejszym spadkobiercy duchowym skończywszy. (Ernst Jünger)
Liberalny burżuj jest starszym bratem bolszewika. (Alexis Carell)
Liberalizm jest rzeczą dla głupców. Ględzi się o tym czego się nie posiada. [...] Każdy dla siebie: to jest angielskie; wszyscy dla wszystkich: to jest pruskie. Liberalizm jednak oznacza: państwo dla siebie, każdy dla siebie. Jest to formuła, wedle której nie sposób żyć. (Oswald Spengler)
Liberał bowiem, jako człowiek kompromisu, pragnie aby nigdy nie nadszedł dzień radykalnej negacji lub pełnej afirmacji; dlatego przy pomocy dyskusji zamąca wszystkie pojęcia, rozplenia sceptycyzm wiedząc, że lud, który nieustannie, przy każdej sprawie, słyszy z ust swoich sofistów „za” i „przeciw”, w końcu nie wie już czego ma się trzymać i pyta się, czy prawda i fałsz, sprawiedliwość i niesprawiedliwość, hańba i honor rzeczywiście są ze sobą sprzeczne, czy też raczej są tym samym, rozpatrywanym z różnych punktów widzenia (...) stan taki nie może trwać zbyt długo. Człowiek jest zrodzony do działania, i wieczna dyskusja, która nie zostawia miejsca na działanie, jest czymś nienaturalnym. Nadejdzie dzień, kiedy lud pchany swoimi instynktami runie na ulice, aby zdecydowanie zażądać wypuszczenia Barabasza lub Jezusa, i aby przewrócić katedry sofistów. (Juan Donoso Cortes)
Narody upadają poprzez liberalizm. (Arthur Moeller van der Bruck)
Był on [liberalizm] zawsze reprezentantem bezpłodności, niepojmowania tego, co właściwie było konieczne, [...] był zawsze kłodą na naszej drodze, wierny nie życiu lecz przekonaniom, pozbawiony wewnętrznej karności. (Oswald Spengler)
Triumf społeczeństwa nad państwem to ustawiczna zdrada kraju, zdrada stanu ze strony tego co podłe i pospolite. (Ernst Jünger)
Liberalizm to stadne zezwierzęcenie. (Fryderyk Nietzsche)
To, że Paweł VI był liberałem, jak przyznaje jego przyjaciel, kard. Danielou, wystarczy, by wyjaśnić zniszczenia dokonane podczas jego pontyfikatu. Papież Pius IX szczególnie często mówił o liberalnym katoliku, uważając go za niszczyciela Kościoła. Liberalny katolik jest istotą o dwóch obliczach, żyjącą w świecie nieustannych sprzeczności. Chciałby pozostać katolikiem, a jednocześnie owładnięty jest ideą pojednania ze światem. Wyraża swoją wiarę słabo, gdyż obawia się okazać zbyt dogmatycznym, a w rezultacie jego działania są zbieżne z działaniami wrogów wiary katolickiej. Czy papież może być liberałem i pozostawać papieżem? Kościół zawsze ostro potępiał liberalnych katolików, ale nie zawsze rzucał na nich ekskomunikę. (Marcel François Lefebvre, CSSp.)
Łatwo zauważyć, że „zaawansowany liberalizm” Giscarda d’Estaing w okolicach roku 1975 przywiódł Francję do socjalizmu; ale uważa się w dobrej wierze, że „prawo liberalne” może nas obronić przed uciskiem totalitaryzmu. Ludzie o dobrych intencjach tak naprawdę nie wiedzą czy powinni aprobować, czy uważać za błędną „liberalizację aborcji”. Ale byliby gotowi do podpisania petycji domagającej się liberalizacji eutanazji. W gruncie rzeczy, wszystko, co opatrzone jest etykietą wolności, przez dwa wieki było otaczane aurą prestiżu, właściwą takiemu słowu, które oznacza świętość. Ale, mimo to, właśnie przez to słowo giniemy. To liberalizm dotknął swoim jadem zarówno świeckie społeczeństwo, jak i Kościół. (Marcel François Lefebvre, CSSp.)
Liberalni katolicy są wilkami odzianymi w owcze skóry, będą was nazywać papistami, klerykałami, nieprzejednanymi wstecznikami. Miejcie to sobie za honor. (Pius X)
Liberalizm jest sprawą silnych, a nie słabych, słabi przez liberalizm upadają. Nie powinni brać się za liberalizm, gdyż nie mogą sobie nań pozwolić. (Carl Schmitt)
Nie istnieje polityka liberalna, a jedynie liberalna krytyka polityki. (Carl Schmitt)
Wrogiem człowieka konserwatywnego jest człowiek liberalny. (Arthur Moeller van der Bruck)
Liberał – co to takiego? Czy to przypadkiem nie taki osobnik, który wierzy, że jego przeciwnik ma rację? (gen. Charles de Gaulle)
Liberalizm z konieczności współgra z zepsutą naturą ludzką, tak jak katolickość jest jej zasadniczym przeciwieństwem. Liberalizm to wyzwolenie z ograniczeń; katolickość to wędzidło dla namiętności. Zaś upadłemu człowiekowi, zgodnie z bardzo naturalną tendencją, podoba się system przynoszący uprawomocnienie i uświęcenie pychy jego intelektu i rozpasania namiętności. Dlatego Tertulian powiada: „W swych szlachetnych aspiracjach dusza jest z natury chrześcijańska”. Podobnie można by powiedzieć, że człowiek, przez skażenie swojego pochodzenia, rodzi się z natury liberałem. (ks. dr Feliks Sarda y Salvany)
Niemiec przybiera wobec liberalistycznego frazesu typową postawę człowieka półedukowanego. Gdyby był nieedukowany, wówczas zaakceptowałby ten frazes bezkrytycznie. Gdyby był głębiej edukowany, wówczas rozpoznałby właściwy sens frazesu jako moralne usprawiedliwienie własnych działań przed opinią publiczną i osąd obcego. Niemiec natomiast chciałby potraktować go bardzo serio, ale wychodzi mu to tak, jak dzikim z wodą ognistą: w rezultacie odczuwa marny rausz, dzięki któremu inni robią swoje interesy. (Ernst Jünger)
Ma ktoś jeszcze jakieś wątpliwości co do liberalizmu? :->
niedziela, 29 sierpnia 2010
niedziela, 22 sierpnia 2010
Dlaczego Tusk odpuszcza?
Czemu Tusk odpuszcza w sprawie Smoleńska? Czemu ten rząd w polityce zagranicznej jest tak bierny? Jestem zdania, że wynika to wprost z jego liberalizmu. Nie chodzi o to, że jest on jakimś sprzedawczykiem, który podporządkował się Rosji, z premedytacją przypinając do rosyjskiej smyczy, a wszystko zaaranżowane zostało przez agenturę, jakby chciały tego proste umysły. W każdym razie nie wprost, choć stwierdzenie, że liberalizm to permanentna zdrada stanu wydaje się już być co najmniej warte przedyskutowania.
Mowa tu oczywiście o liberalizmie par excellence – całościowej doktrynie obejmujące wszystkie dziedziny społecznego życia, a nie jedynie teorii ekonomicznej, do czego skłonni są redukować liberalizm co po niektórzy. Platforma często określana jest jako ‘łże-liberalna’ (bo nie obniża podatków, bo nie redukuje przerostu biurokracji), jednak jest to tylko ślizganie się po powierzchni tematu – żeby dokopać się do tego jak jest w rzeczywistości, trzeba wbić łopatę znacznie głębiej. Trzeba liberała odwiedzić w jego własnym domu.
Sedna liberalizmu (ale też i każdej innej ideologii) możemy szukać, w czymś, co nazwiemy tu sobie roboczo ‘doktrynalną metafizyką’. W liberalnej ‘duchowości’, w sposobie myślenia, bo to co wierzchnie często sprowadza się jedynie do zestawu mechanicznie powtarzanych komunałów. Znajdźmy zatem modus operandi liberalizmu, modus operandi działań Tuska i Platformy Obywatelskiej.
Istota liberalizmu to kompromis, mediacja, ‘wyczekująca połowiczność’, niekończąca się dyskusja, niechęć do politycznego decydowania i unikanie odpowiedzialności. A Tuska widać to aż nadto – zrzucanie winy za skutki powodzi na jakichś lokalnych wójtów, obarczanie odpowiedzialnością za opieszałość smoleńskiego śledztwa prokuratury i paniczny wręcz lęk do działania w tej sprawie na poziomie politycznym, pozostawienie państwowej biurokracji samej sobie, czy niechęć do podjęcia jakiejkolwiek ważkich decyzji w polityce krajowej (można to oczywiście próbować wcale nie bezzasadnie wyjaśniać strachem przed utrata społecznego poparcia, jednak twierdzę, że cały problem zaczyna się znacznie wcześniej, a ten rząd nie zrobi niczego znaczącego, choćby miał zagwarantowane zwycięstwo w kolejnych wyborach).
Analizując politykę zagraniczna rządu Platformy, warto wspomnieć o słowach Donalda Tuska, wypowiedzianych w jednym z wywiadów jeszcze na początku lat 90-tych. Mówił on wtedy, że Polska jest jak przechodni korytarz, przez który ciągle ktoś przechodzi, zwalając z kredensów cały czas na nowo układane zastawy - powinniśmy więc w tym domu urządzić się w taki sposób, żeby, mimo wszystko, nic z mebli nie spadało. Tak, żeby nikomu zbytnio nie przeszkadzać. To jest ten liberalizm bez żadnych domieszek, z drobnomieszczańską – najpewniej nie zamierzoną, ale jakże wymowną! – metaforyką jako etykietką.
Liberalizm boi się polityczności. Polityka to walka o swój interes, podejmowanie decyzji i ich egzekucja. Pojęcia te, jak i samą politykę należy przypisać państwu, któremu liberalizm przeciwstawia społeczeństwo ze swoimi indywidualistycznymi interesami i interesikami. Opozycja państwo-społeczeństwo jest dla liberalizmu zasadnicza. Polityka państwowa może wymagać od jednostki jakiejś formy poświęcenia, więc patrzy się na nią z odrazą. Liberalistyczne myślenie w ogóle nie zakłada tego, że mogą wystąpić jakieś konflikty między narodami czy międzypaństwowe spory, jego wewnętrzna logika w ogóle nie bierze tego pod uwagę. Liberał jest zupełnie na tego typu rzeczy ślepy, a kiedy już do takich sytuacji dochodzi, poza garścią frazesów o potrzebie współpracy i kompromisu nie ma zupełnie nic do zaoferowania. Cichym marzeniem każdego liberała jest utopijna wizja świata wolnego od jakichkolwiek sporów, konfliktów i różnic interesów, które to interesy byłyby inne niż indywidualistyczne, świata bez polityki. Liberalizm jest antypolityczny, nie istnieje polityka liberalna, a jedynie liberalna krytyka polityki, jak brzmi jeden z bardziej znanych cytatów Schmitta.
Taki jest Tusk, z tego on wyrasta. Zresztą nie tylko on, ale i większość ludzi dzisiaj, przynajmniej pośrednio. Rzeczywistość mierzy to jednak własną miarą, co oprócz tego, że jest zagrożeniem, może być tez i szansą na to, żeby coś zrozumieć.
Mowa tu oczywiście o liberalizmie par excellence – całościowej doktrynie obejmujące wszystkie dziedziny społecznego życia, a nie jedynie teorii ekonomicznej, do czego skłonni są redukować liberalizm co po niektórzy. Platforma często określana jest jako ‘łże-liberalna’ (bo nie obniża podatków, bo nie redukuje przerostu biurokracji), jednak jest to tylko ślizganie się po powierzchni tematu – żeby dokopać się do tego jak jest w rzeczywistości, trzeba wbić łopatę znacznie głębiej. Trzeba liberała odwiedzić w jego własnym domu.
Sedna liberalizmu (ale też i każdej innej ideologii) możemy szukać, w czymś, co nazwiemy tu sobie roboczo ‘doktrynalną metafizyką’. W liberalnej ‘duchowości’, w sposobie myślenia, bo to co wierzchnie często sprowadza się jedynie do zestawu mechanicznie powtarzanych komunałów. Znajdźmy zatem modus operandi liberalizmu, modus operandi działań Tuska i Platformy Obywatelskiej.
Istota liberalizmu to kompromis, mediacja, ‘wyczekująca połowiczność’, niekończąca się dyskusja, niechęć do politycznego decydowania i unikanie odpowiedzialności. A Tuska widać to aż nadto – zrzucanie winy za skutki powodzi na jakichś lokalnych wójtów, obarczanie odpowiedzialnością za opieszałość smoleńskiego śledztwa prokuratury i paniczny wręcz lęk do działania w tej sprawie na poziomie politycznym, pozostawienie państwowej biurokracji samej sobie, czy niechęć do podjęcia jakiejkolwiek ważkich decyzji w polityce krajowej (można to oczywiście próbować wcale nie bezzasadnie wyjaśniać strachem przed utrata społecznego poparcia, jednak twierdzę, że cały problem zaczyna się znacznie wcześniej, a ten rząd nie zrobi niczego znaczącego, choćby miał zagwarantowane zwycięstwo w kolejnych wyborach).
Analizując politykę zagraniczna rządu Platformy, warto wspomnieć o słowach Donalda Tuska, wypowiedzianych w jednym z wywiadów jeszcze na początku lat 90-tych. Mówił on wtedy, że Polska jest jak przechodni korytarz, przez który ciągle ktoś przechodzi, zwalając z kredensów cały czas na nowo układane zastawy - powinniśmy więc w tym domu urządzić się w taki sposób, żeby, mimo wszystko, nic z mebli nie spadało. Tak, żeby nikomu zbytnio nie przeszkadzać. To jest ten liberalizm bez żadnych domieszek, z drobnomieszczańską – najpewniej nie zamierzoną, ale jakże wymowną! – metaforyką jako etykietką.
Liberalizm boi się polityczności. Polityka to walka o swój interes, podejmowanie decyzji i ich egzekucja. Pojęcia te, jak i samą politykę należy przypisać państwu, któremu liberalizm przeciwstawia społeczeństwo ze swoimi indywidualistycznymi interesami i interesikami. Opozycja państwo-społeczeństwo jest dla liberalizmu zasadnicza. Polityka państwowa może wymagać od jednostki jakiejś formy poświęcenia, więc patrzy się na nią z odrazą. Liberalistyczne myślenie w ogóle nie zakłada tego, że mogą wystąpić jakieś konflikty między narodami czy międzypaństwowe spory, jego wewnętrzna logika w ogóle nie bierze tego pod uwagę. Liberał jest zupełnie na tego typu rzeczy ślepy, a kiedy już do takich sytuacji dochodzi, poza garścią frazesów o potrzebie współpracy i kompromisu nie ma zupełnie nic do zaoferowania. Cichym marzeniem każdego liberała jest utopijna wizja świata wolnego od jakichkolwiek sporów, konfliktów i różnic interesów, które to interesy byłyby inne niż indywidualistyczne, świata bez polityki. Liberalizm jest antypolityczny, nie istnieje polityka liberalna, a jedynie liberalna krytyka polityki, jak brzmi jeden z bardziej znanych cytatów Schmitta.
Taki jest Tusk, z tego on wyrasta. Zresztą nie tylko on, ale i większość ludzi dzisiaj, przynajmniej pośrednio. Rzeczywistość mierzy to jednak własną miarą, co oprócz tego, że jest zagrożeniem, może być tez i szansą na to, żeby coś zrozumieć.
Etykiety:
Donald Tusk,
liberalizm,
PO,
polityka zagraniczna PO,
Smoleńsk 2010
czwartek, 19 sierpnia 2010
Schmitt o III RP AD 2010
Smutnym alegorycznym obrazem obecnej sytuacji w Polsce są zdjęcia z Krakowskiego Przedmieścia na których widnieją metalowe płoty odgradzające od siebie dwie zwaśnione strony. W podobny sposób można potraktować informacje o mężczyźnie, który przyszedł tam wczoraj z autentycznym bojowym granatem. Jeszcze rzut oka na to co się pisze w internecie i uprawnionym staje się wniosek, że sytuacja zaszła już za daleko.
Ten konflikt nie zaczął się od awantury o krzyż, ani od momentu smoleńskiej katastrofy. Toczy się on oczywiście już od kilku lat. Myślę, że nie ma sensu szukać ciągle winnych i formułować kolejne oskarżenia, zresztą wszystko już chyba zostało wykrzyczane. Winę z pewnością ponoszą obie strony, także i PiS. Rzeczywistość w której żyjemy, czy tego chcemy czy nie, jest pluralistyczna. To empiryczny fakt, którego żadna dzisiejsza koncepcja nie może ignorować. Słowa o ZOMO z ust premiera polskiego państwa nie powinny nigdy paść, tamta retoryka i sposób myślenia nie powinny mieć miejsca. Tak samo jak nie można prowadzić wojen w imię ludzkości, tak w partyjnej rzeczywistości żadna partia nie może ogłaszać się jedyną siłą tożsamą z interesem państwa, pozbawiając tego przymiotu inne. Wspominam tu o PiS-ie, bo ten cytat jest w sumie dla Was, Pisowcy.
Może się jednak zdarzyć, że konstytucja przerodzi się w sam tylko zestaw reguł gry, a jej etyka w zasady fair play. Wówczas na skutek pluralistycznego rozpadu jedności politycznej całości, dochodzi do tego, że owa jedność staje się tylko kombinacją zmiennych porozumień zawieranych przez różnorodne grupy. Etyka konstytucyjna degraduje się wtedy jeszcze głębiej, mianowicie w etykę zasady pacta sunt servanta. We wszystkich wymienionych przypadkach etyki państwowej państwo pozostaje jednością, zarówno w razie podporządkowania go etyce, jak i uczynienia go nadrzędnym podmiotem etycznym, a także jako konkretnie istniejąca, uprzednio założona jedność, zawarta w powszechnie uznanym konstytucyjnym fundamencie bądź też w obowiązujących regułach gry.
Jedynie na zasadzie pacta sunt servanta nie może być oparta żadna państwowa jedność, ponieważ poszczególne grupy społeczne jako podmioty zawierające umowy są wówczas jako takie miarodajnymi jednostkami korzystającymi z umów, złączonymi ze sobą wyłącznie za sprawą więzi kontraktu. Występują wtedy naprzeciw siebie jako samodzielne siły polityczne, a wszelka jedność może być tylko rezultatem ich sprzymierzenia, które – jak każdy alians i kontrakt – podlega wypowiedzeniu. Umowa oznacza więc jedynie zawarcie pokoju między paktującymi stronami, a takie zawieszenie broni, niezależnie od paktujących, niesie ze sobą zawsze możliwość być może odległej, ale jednak wojny. W tle tego rodzaju etyki kontraktowej kryje się zawsze etyka wojny domowej. Natomiast na pierwszym planie jawi się oczywista niewystarczalność zasady pacta sunt servanta, która, mówiąc konkretnie może być niczym więcej niż tylko legitymizacją chwilowego status quo i, podobnie jak w życiu prywatnym, może zapewnić co najwyżej pierwszorzędną etykę lichwiarską.
Kiedy jedność państwa staje się problematyczna w rzeczywistości życia społecznego, prowadzi to do warunków nie do zniesienia dla ogółu obywateli, albowiem zanika wówczas sytuacja normalna, a wraz z nią wszelkie etyczne i prawne normy. Pojęcie etyki państwowej zyskuje wtedy nową treść i pojawia się nowe zadanie: praca nad świadomym przywróceniem owej jedności, obowiązek współpracy w urzeczywistnieniu konkretnego, realnego porządku i restytucji normalności. Wtedy też, obok obowiązku państwa, który polega na podporządkowaniu się normom etycznym, a także obowiązku wobec państwa, pojawia się jeszcze jeden, zgoła odmienny rodzaj obowiązku dotyczącego etyki państwowej, mianowicie obowiązek na rzecz państwa.
Carl Schmitt, Etyka państwowa i państwo pluralistyczne
Ten konflikt nie zaczął się od awantury o krzyż, ani od momentu smoleńskiej katastrofy. Toczy się on oczywiście już od kilku lat. Myślę, że nie ma sensu szukać ciągle winnych i formułować kolejne oskarżenia, zresztą wszystko już chyba zostało wykrzyczane. Winę z pewnością ponoszą obie strony, także i PiS. Rzeczywistość w której żyjemy, czy tego chcemy czy nie, jest pluralistyczna. To empiryczny fakt, którego żadna dzisiejsza koncepcja nie może ignorować. Słowa o ZOMO z ust premiera polskiego państwa nie powinny nigdy paść, tamta retoryka i sposób myślenia nie powinny mieć miejsca. Tak samo jak nie można prowadzić wojen w imię ludzkości, tak w partyjnej rzeczywistości żadna partia nie może ogłaszać się jedyną siłą tożsamą z interesem państwa, pozbawiając tego przymiotu inne. Wspominam tu o PiS-ie, bo ten cytat jest w sumie dla Was, Pisowcy.
sobota, 7 sierpnia 2010
Grasz albo odpadasz
Taki oto film.
Jest to parada wojskowa w tysięczną rocznicę państwowości polskiej. Oderwijmy się w tym momencie od kontekstu ściśle historycznego, o którym każdy z nas wie jaki on był i spójrzmy na nią z innej perspektywy.
Parada wojskowa sama w sobie niesie określony rodzaj emocji. Nie jest to nic innego jak manifestacja gotowości do walki. Dlatego tak często urządza się je choćby w państwach otwarcie przyznających się do upodobania przemocy - dzisiaj świetne widoczne jest to w przypadku Korei Północnej - ale i w takich krajach jak Chiny czy Rosja, które też nie zamierzają ukrywać tego, że swój interes będą stanowczo egzekwować. Na przeciwległym biegunie jest w tym przypadku dzisiejsza sfeminizowana demokracja liberalna, nastawiona na niekończące się dyskusje i żmudne negocjacje i to właśnie wojnie prowadzonej przez państwa demokratyczne zawsze towarzyszy propagandowy spór o to, kto jest agresorem, a kto tylko się broni. Tak więc dzisiaj w Europie parad wojskowych się nie organizuje, albo robi się to bardzo niechętnie i na małą skalę, a samo wojsko wstydliwie skrywa się przed wzrokiem obywateli.
Wróćmy do filmu. Jest w nim coś. Napięcie odpowiednio wzmaga muzyka, tak, że całość robi wrażenie. Odbiorca otrzymuje wiadomość, że PRL to nie jakaś atrapa, a realna siła. Jest w tym określony duch, rodzaj śmiertelnej powagi, przypominającej o momencie, w którym kończą się rokowania i spór przeniesiony zostaje do instancji wyższej, w której o racji rozstrzygną konie mechaniczne, litry paliwa, ilość wyprodukowanej stali, tonaż okrętów, to jakie zdoła się uzyskać wartości mocy i energii, wyrażone w statystycznych diagramach.
Szczególne wrażenie robi część parady, w której maszerują współczesne rodzaje broni. Jest to odczucie surowości, nieodpartej konieczności, przygnębiającego odczłowieczenia, do których najlepiej pasowałby metaliczny posmak w ustach. Widzimy hierarchię pola walki – defilują kolejno: piechota, jednostki zmechanizowane, broń pancerna i na końcu, broń atomowa jako argument rozstrzygający. O najwyższym stopniu suwerenności, od którego nie ma już gdzie wystosować apelacji. Uczucie beznadziejności się pogłębia.
Charakterystyczny jest tu żołnierz obsługujący wyrzutnie rakiet z głowicami nuklearnymi. Nie ma w tym momencie znaczenia czy są one uzbrojone czy nie. Jego twarz jest niewyraźna, nie widać w niej nic szczególnego, jest to twarz, którą mógłby mieć przechodzień na ulicy albo człowiek sprzedający w kiosku papierosy. Nie jest to wojownik posiadły daną sztukę walki, a raczej technik-inżynier przeszkolony do obsługi pewnego rodzaju technicznego urządzenia. Poza tą umiejętnością, z która został zaznajomiony w podobny sposób w jaki dzieci uczy się wiązać buty albo korzystać z telefonu i dzięki której w jednym momencie jest w stanie usmiercić tysiące ludzi, nie ma w nim absolutnie nic szczególnego. To nie wojownik, a Nieznany Żołnierz, tak samo jak wszyscy jego kompani. Być może pochodzi z jednej z wiosek Podlasia czy Podkarpacia, wyrastając z tamtejszego chłopstwa, będąc którymś z synów swoich pewnie jeszcze nie całkiem piśmiennych rodziców. Ale chodzi o to, że nie ma to żadnego znaczenia. W ewentualnej wojnie tak on, jak i większość z tych żołnierzy zginęła by nie oglądając nawet na oczy wroga, bądź w taki sam sposób samemu zabijając.
Warto obraz współczesnego wojska porównać z wojskiem przeszłości. Film czyni ku temu okazję. To co pierwsze rzuca się w oczy to strój. Barwne kostiumy dawnych lat, bogato zdobione ornamentyką, która poza funkcją estetyczną przede wszystkim dawała informację o stanie i związaną z nim rangą, w których wojownicy z uśmiechem na twarzach ruszali, żeby się bić, wyparty zostaje przez przygnębiająco monotonny uniform, którego podstawowym atutem jest stapianie się z tłem. W nim także nie ma zupełnie nic szczególnego. W jednolitym, czarnym kombinezonie można równie dobrze obsługiwać maszynę w fabryce, zbierać śmieci na ulicy, jak i miotać pociski nuklearne. To już nie jest człowiek, ale człowiek wykonujący określoną czynność.
Jest to oczywiście kwestia podmiotowości. Średniowieczny rycerz był podmiotem pola bitwy, współczesny żołnierz to tylko część jego funkcji. Technika niweluje każdą ludzką przewagę. Jak mówi Jünger w Robotniku: dla dwu- lub trzyosobowej załogi stanowiska ogniowego ze sprawnym karabinem maszynowym nie straszny był meldunek, że naciera na nią batalion. Wobec serii pocisków wystrzeliwanych z techniczną dokładnością nie ma znaczenia liczba wroga, stan jego ducha, wola walki, indywidualne umiejętności. Podobnie jest z użyciem gazu bojowego. Tego typu sposoby walki zamieniają pole bitwy w strefy, na które dany rodzaj technicznego środka oddziałuje, bądź nie. Na współczesnej wojnie nie pada się już, ale odpada (Jünger).
Podział na regularną armię i obywateli zanika. To, że na filmie za wojskiem idą zwykli ludzie jest bardzo wymowne. Oni także są mobilizowani i też wzięli by udział w walce: jako operatorzy maszyn w fabrykach, górnicy wydobywający dla nich surowiec, pielęgniarki opatrujące rannych, matki wychowujące przyszłych żołnierzy. Czynności, które wykonują, zarówno maszerując po warszawskim Placu Defilad, jak i w codziennym życiu, nabierają znaczenia dopiero wobec większej całości. Cała choreografia polega na tym, że jej uczestnicy wykonują równomiernie daną czynność. W przeciwnym razie nie miało by to przecież żadnego sensu. Indywidualny aspekt, to kim oni są, jacy są i co myślą nie ma znaczenia, tak samo jak w przypadku tych żołnierzy liczy się tu wyłącznie wymiar funkcjonalny. Późniejsza zmiana ustroju nie ma tu wiele do rzeczy, bo mowa jest o czymś znacznie bardziej podstawowym.
Ten krótki film to metafora głębokich prawd.
Jest to parada wojskowa w tysięczną rocznicę państwowości polskiej. Oderwijmy się w tym momencie od kontekstu ściśle historycznego, o którym każdy z nas wie jaki on był i spójrzmy na nią z innej perspektywy.
Parada wojskowa sama w sobie niesie określony rodzaj emocji. Nie jest to nic innego jak manifestacja gotowości do walki. Dlatego tak często urządza się je choćby w państwach otwarcie przyznających się do upodobania przemocy - dzisiaj świetne widoczne jest to w przypadku Korei Północnej - ale i w takich krajach jak Chiny czy Rosja, które też nie zamierzają ukrywać tego, że swój interes będą stanowczo egzekwować. Na przeciwległym biegunie jest w tym przypadku dzisiejsza sfeminizowana demokracja liberalna, nastawiona na niekończące się dyskusje i żmudne negocjacje i to właśnie wojnie prowadzonej przez państwa demokratyczne zawsze towarzyszy propagandowy spór o to, kto jest agresorem, a kto tylko się broni. Tak więc dzisiaj w Europie parad wojskowych się nie organizuje, albo robi się to bardzo niechętnie i na małą skalę, a samo wojsko wstydliwie skrywa się przed wzrokiem obywateli.
Wróćmy do filmu. Jest w nim coś. Napięcie odpowiednio wzmaga muzyka, tak, że całość robi wrażenie. Odbiorca otrzymuje wiadomość, że PRL to nie jakaś atrapa, a realna siła. Jest w tym określony duch, rodzaj śmiertelnej powagi, przypominającej o momencie, w którym kończą się rokowania i spór przeniesiony zostaje do instancji wyższej, w której o racji rozstrzygną konie mechaniczne, litry paliwa, ilość wyprodukowanej stali, tonaż okrętów, to jakie zdoła się uzyskać wartości mocy i energii, wyrażone w statystycznych diagramach.
Szczególne wrażenie robi część parady, w której maszerują współczesne rodzaje broni. Jest to odczucie surowości, nieodpartej konieczności, przygnębiającego odczłowieczenia, do których najlepiej pasowałby metaliczny posmak w ustach. Widzimy hierarchię pola walki – defilują kolejno: piechota, jednostki zmechanizowane, broń pancerna i na końcu, broń atomowa jako argument rozstrzygający. O najwyższym stopniu suwerenności, od którego nie ma już gdzie wystosować apelacji. Uczucie beznadziejności się pogłębia.
Charakterystyczny jest tu żołnierz obsługujący wyrzutnie rakiet z głowicami nuklearnymi. Nie ma w tym momencie znaczenia czy są one uzbrojone czy nie. Jego twarz jest niewyraźna, nie widać w niej nic szczególnego, jest to twarz, którą mógłby mieć przechodzień na ulicy albo człowiek sprzedający w kiosku papierosy. Nie jest to wojownik posiadły daną sztukę walki, a raczej technik-inżynier przeszkolony do obsługi pewnego rodzaju technicznego urządzenia. Poza tą umiejętnością, z która został zaznajomiony w podobny sposób w jaki dzieci uczy się wiązać buty albo korzystać z telefonu i dzięki której w jednym momencie jest w stanie usmiercić tysiące ludzi, nie ma w nim absolutnie nic szczególnego. To nie wojownik, a Nieznany Żołnierz, tak samo jak wszyscy jego kompani. Być może pochodzi z jednej z wiosek Podlasia czy Podkarpacia, wyrastając z tamtejszego chłopstwa, będąc którymś z synów swoich pewnie jeszcze nie całkiem piśmiennych rodziców. Ale chodzi o to, że nie ma to żadnego znaczenia. W ewentualnej wojnie tak on, jak i większość z tych żołnierzy zginęła by nie oglądając nawet na oczy wroga, bądź w taki sam sposób samemu zabijając.
Warto obraz współczesnego wojska porównać z wojskiem przeszłości. Film czyni ku temu okazję. To co pierwsze rzuca się w oczy to strój. Barwne kostiumy dawnych lat, bogato zdobione ornamentyką, która poza funkcją estetyczną przede wszystkim dawała informację o stanie i związaną z nim rangą, w których wojownicy z uśmiechem na twarzach ruszali, żeby się bić, wyparty zostaje przez przygnębiająco monotonny uniform, którego podstawowym atutem jest stapianie się z tłem. W nim także nie ma zupełnie nic szczególnego. W jednolitym, czarnym kombinezonie można równie dobrze obsługiwać maszynę w fabryce, zbierać śmieci na ulicy, jak i miotać pociski nuklearne. To już nie jest człowiek, ale człowiek wykonujący określoną czynność.
Jest to oczywiście kwestia podmiotowości. Średniowieczny rycerz był podmiotem pola bitwy, współczesny żołnierz to tylko część jego funkcji. Technika niweluje każdą ludzką przewagę. Jak mówi Jünger w Robotniku: dla dwu- lub trzyosobowej załogi stanowiska ogniowego ze sprawnym karabinem maszynowym nie straszny był meldunek, że naciera na nią batalion. Wobec serii pocisków wystrzeliwanych z techniczną dokładnością nie ma znaczenia liczba wroga, stan jego ducha, wola walki, indywidualne umiejętności. Podobnie jest z użyciem gazu bojowego. Tego typu sposoby walki zamieniają pole bitwy w strefy, na które dany rodzaj technicznego środka oddziałuje, bądź nie. Na współczesnej wojnie nie pada się już, ale odpada (Jünger).
Podział na regularną armię i obywateli zanika. To, że na filmie za wojskiem idą zwykli ludzie jest bardzo wymowne. Oni także są mobilizowani i też wzięli by udział w walce: jako operatorzy maszyn w fabrykach, górnicy wydobywający dla nich surowiec, pielęgniarki opatrujące rannych, matki wychowujące przyszłych żołnierzy. Czynności, które wykonują, zarówno maszerując po warszawskim Placu Defilad, jak i w codziennym życiu, nabierają znaczenia dopiero wobec większej całości. Cała choreografia polega na tym, że jej uczestnicy wykonują równomiernie daną czynność. W przeciwnym razie nie miało by to przecież żadnego sensu. Indywidualny aspekt, to kim oni są, jacy są i co myślą nie ma znaczenia, tak samo jak w przypadku tych żołnierzy liczy się tu wyłącznie wymiar funkcjonalny. Późniejsza zmiana ustroju nie ma tu wiele do rzeczy, bo mowa jest o czymś znacznie bardziej podstawowym.
Ten krótki film to metafora głębokich prawd.
niedziela, 1 sierpnia 2010
Nie lubię jak ktoś bredzi na temat Powstania. Czy to Powstania Warszawskiego, czy wszystkich innych, które były wcześniej. Każde polskie powstanie to sprawa w której skupia się tak wiele zasadniczych wątków, różnych perspektyw, problematycznych kwestii, że to w tym właśnie miejscu możemy szukać odpowiedzi na podstawowe pytania. Co to tak naprawdę jest polityka? Po co komu ona potrzebna? Jak to wszystko do cholery działa? To jak rynek w mieście do którego prowadzą szersze i węższe uliczki. Godzina „W” polityki. Sorry za egzaltację, ale tak to widzę. Newton miał swoją jabłoń, Grecy mieli bunt melijski, my mamy Powstanie Warszawskie. Jeśli ktoś bredzi przy tej kwestii, to śmiało możemy zakładać, że będzie bredził przy wielu innych.
* * *
Korzystając z okazji, podzielę się z P.T. Czytelnikami rewelacyjną rzeczą, która mi się znalazła. Jeśli ktoś nigdzie nie wyjeżdża na wakacje, niech nie jojczy tylko klika.
Subskrybuj:
Posty (Atom)