niedziela, 20 grudnia 2009

Carl Schmitt a globalne ocieplenie

Ciekawe rzeczy dzieją się na naszych oczach. O ile popatrzeć na nie z odpowiedniej perspektywy.

Zacznijmy od Carla Schmitta i jego pojęcia polityczności. Czym jest polityczność, bo wbrew pozorom nie jest to sprawa prosta? Schmitt definiuje ją na podstawie jednego, fundamentalnego założenia. Dla lepszego zrozumienia posłużmy się tu analogią. Gdyby chcieć w ten sposób, tj. za pomocą tego typu rozróżnienia zdefiniować moralność, było by to rozróżnienie na dobro i zło, w przypadku estetyki na piękno i brzydotę czy jak to się ma w odniesieniu do ekonomii – na zysk i stratę. W przypadku polityczności będzie to rozróżnienie na przyjaciela i wroga.

W tym sensie wszystkie działania polityczne koncentrują się wokół tej właśnie osi. Każde państwo jest tak zorganizowane, aby mogło skutecznie rywalizować z innymi państwami. Wszystkie wewnętrzne sprawy, w mniejszym czy większym stopniu są ułożone w ten sposób, aby zapewnić siłę państwa, tak aby mogło ono skutecznie walczyć o swój interes. Tak samo jest w przypadku partii politycznych, które są emanacją konkretnych interesów czy innych grup ludzkich organizujących się na sposób polityczny. Rozróżnienie na przyjaciela i wroga jest „punktem obrotowym” polityki.

Zastrzec należy w tym miejscu, że wróg nie jest tu kimś kogo trzeba nienawidzić, kto wzbudza odrazę czy kto jest zły w sensie moralnym. Wrogiem jest ten kogo interesy są odmienne, w wyniku czego następuje jakaś forma rywalizacji, która w skrajnych przypadkach może doprowadzić do walki. Właśnie ta realność konfrontacji nieustannie towarzyszy polityce. Tam gdzie nie ma żadnych różnic, nie będzie polityki.

Tyle w sumie z teorii. Nie mam tu zamiaru wykładać Schmitta – kogo to interesuje, niech sam po to sięgnie –  charakterystyka ta natomiast potrzebna nam będzie do zrozumienia tego o czym chciałem napisać, zaczynając ten tekst.

Tak więc, jak już zostało powiedziane, z polityką mamy do czynienia tam, gdzie występują jakieś różnice. W toku historii mieliśmy zatem do czynienia z „polityką międzynarodową”, którą konstytuowały naturalne różnice interesów pomiędzy poszczególnymi narodami. Narody koncentrowały się i organizowały wokół rozróżnienia na przyjaciela i wroga. Jest tak oczywiście w dalszym stopniu, bo te różnice są czymś realnym i dopóki narody będą miały żywotny charakter, dopóty tak będzie. Nawet w dobie organizacji międzynarodowych i wszelkich międzypaństwowych związków pozostają one faktem, sprawiając, że te nie są jednorodnymi organizmami, jak by chcieli niektórzy, a w znacznym stopniu stanowią tylko płaszczyznę rywalizacji. Tak jest choćby w przypadku Unii Europejskiej, która wydaje się być w znacznym stopniu po prostu strukturą wyznaczającą reguły europejskiej konkurencji, zaś w stopniu nader znikomym „międzynarodową rodziną”, jakby tego chcieli różni idealiści.

Ale wróćmy do meritum. Wraz z epoką oświecenia pojawił się termin „ludzkość”. Ludzkość nie jako suma jednostek gatunku ludzkiego, ale ludzkość jako jednorodna zbiorowość, maszerująca poprzez epoki – ludzkość jako podmiot historii. Tego typu myślenie cały czas przybiera na sile. Jednak czy owa „ludzkość” może mieć polityczny charakter? Oczywiście nie, bo nie ma przecież drugiej „ludzkości”, z którą ta pierwsza mogła by walczyć. Ludzkość na ziemi nigdy nie będzie miała wrogów, tak więc nigdy nie będzie mogła prowadzić polityki.

Jednak mimo tego faktu, podejmuje się działania, aby to zmienić. Aby ludzkość miała polityczny charakter, musi mieć wroga. Jej globalna specyfika wymaga globalnego wroga. Tym wrogiem staje się globalne ocieplenie.

Globalne ocieplenie wypełnia w ten sposób oczywistą lukę. Można wreszcie z kimś walczyć, wokół czegoś się skoncentrować, zintegrować swoje działania i powołać w tym celu właściwe im globalne instytucje. W ogóle jest to wróg wymarzony – można wzmagać swoją zaciekłość i nasilać działania, będąc pewnym, że i tak nie odda. No po prostu walczyć, nie umierać!

Globalne ocieplenie jest czymś najbardziej poręcznym. Choć walczy się także z innymi rzeczami – z globalnym terroryzmem czy z tymi którzy łamią „prawa człowieka”. W ogóle pojawiła się ostatnio tendencja w interpretowaniu tych ostatnich, mówiąca o tym, że „prawa człowieka” nie przysługują tym, którzy ich nie przestrzegają. Wcześniej posiadał je każdy, bo nie można było ich utracić. Ale pozbawiając ich pewnych grup, pojawia się możliwość walki o nie. Przeciwnik jest dehumanizowany, odbiera musi właściwie miano „człowieka” – jest wrogiem „ludzkości”. Pod takimi hasłami prowadzi się dzisiejsze wojny. Są to wojny „w imieniu ludzkości”.

Zgrozą może napawać konstatacja, że jest to właściwie początek. W sumie chyba tylko przygrywka do tego co może się dziać w przyszłości. A może być naprawdę i śmieszno, i straszno. Bo na przykład może się kiedyś okazać, że będziemy musieli podjąć wspólne działania, łącząc się w bohaterskiej walce z kosmitami – nieprzejednanymi wrogami „ludzkości” czy z innymi wrogimi mocami, które ciężko sobie teraz nawet wyobrazić. Bo opuszczając kulę ziemską ogranicza nas już przecież tylko wyobraźnia. Schmittowi jej chyba zabrakło.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Dwie koncepcje państwa i władzy politycznej. O różnicach między PiS i PO

Co rusz pojawiają się głosy, że wszystkie partie polityczne głównego nurtu w Polsce zasadniczo się od siebie nie różnią. W skrajnych przypadkach mowa jest o rzekomej „bandzie czworga”, w obrębie której to próżno szukać czynników warunkujących ich odmienność. Jednak – powiedzmy sobie to już na wstępie – jest to sposób myślenia nie dość, że wybitnie płytki, to jeszcze nieprawdziwy. W rzeczywistości mamy do czynienia ze ścieraniem się dwóch zasadniczych koncepcji i wizji tego czym ma być władza polityczna i jak ma wyglądać kierowanie państwem. Są to koncepcje Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska.

Omówmy je (w dość sporym skrócie) zatem.

Sednem myśli politycznej Jarosława Kaczyńskiego jest budowa tzw. Ośrodka Dyspozycji Politycznej. Sam prezes PiS wielokrotnie o nim wspominał. Chodzi o wyszczególnienie miejsca koncentracji władzy, które generowałoby najważniejsze decyzje w prowadzeniu polityki państwa. Jego cechy to:

1) spójność personalna – miała by to być wąska, bardzo zaufana i znająca się nawzajem grupa ludzi,
2) spójność programowa – jedna linia programowa,
3) względna izolacja – oderwanie decydowania politycznego od nacisków otoczenia, decyzje nie są funkcją nastrojów społecznych, wpływu grup interesu, ani nie wychodzą naprzeciw różnorakim kampaniom medialnym, wcześniej następuje podjęcie decyzji, a dopiero potem jej uzasadnienie na forum opinii publicznej, inaczej rzecz ujmując: władza działa w imię szeroko rozumianej racji stanu,
4) przewaga informacyjna – budowanie własnych, niezależnych kanałów informacyjnych i wykorzystywanie ich przy decydowaniu, ośrodek władzy musi wiedzieć „jak jest naprawdę”,
5) zdolność wywoływania skutków politycznych – najważniejsza cecha ODP, której podporządkowane są właściwie wszystkie inne, jej celem prowadzenie aktywnej polityki i samodzielne kreowanie rzeczywistości.

Model ten bliski jest zatem systemowi westminsterskiemu. Warunki, które muszą zaistnieć, aby system ten mógł zafunkcjonować to:

- silny i stabilny rząd, najlepiej jednopartyjny,
- szefem rządu jest szef rządzącej partii, którego pozycja zarówno w rządzie jak i partii jest niekwestionowana, pożądany jest też własny marszałek, jak i w pełni lojalny szef klubu - umożliwia to sytuację, w której parlament jest w zupełności kontrolowany przez rząd,
- warunek hegemonii strukturalnej – ośrodek rządzący jest najistotniejszym ośrodkiem władzy w państwie, zachodzi potrzeba ograniczenia znaczenia innych ośrodków, jak np. ograniczenie autonomiczności Trybunału Konstytucyjnego (imposybilizm prawny), również nieufność wobec samorządów, szczególnie samorządu terytorialnego, co stanowi część projektu centralizacyjnego,
- warunek kontroli informacji – wspomniane wyżej własne kanały informacji muszą działać w sposób sprawny i niezakłócony, co umożliwi oddzielenie PR od decydowania,
- posiadanie sprawnej administracji - „sprężysta administracja”, która jest w stanie sprawnie wdrażać w życie decyzje polityczne.

Zasadniczo odmienna jest koncepcja Donalda Tuska. Jest to model tzw. „republiki zaufania”. Samo słowo „zaufanie” padło z ust obecnego premiera wielokrotnie już w trakcie expose, co bynajmniej nie było, jak mogło się wydawać pustym słowotokiem, ale miało swój głębszy sens i uzasadnienie. Cechy tego modelu to:

1) rozproszenie władzy – podział odpowiedzialności, samorządność – słowem: decentralizacja,
2) rola rządu to pośrednictwo w agregacji interesów – rząd nie jest odbiorcą żądań, lecz tylko płaszczyzną negocjacji, jako taki „własne” interesy formułuje w sposób bardzo ograniczony i niesamodzielny – wynika to wprost z doktryny liberalnej,
3) wizerunek jest częścią decydowania politycznego – decyzje są wtórne co do wyników badań opinii publicznej,
4) psychopolityka – władza jest odpowiedzialna za psychiczny dobrostan obywateli, jest czynnikiem uspokajającym, kojącym wobec społeczeństwa,
5) niepełna samodzielność – suwerenność jest dzielona i przekazywana na rzecz innych ośrodków (w górę, bądź w dół), przekonanie, że takie są obecne wymogi i należy im się poddać, aby utrzymać się w głównym nurcie,
6) ekonomizacja polityki – argument ekonomiczny staje się argumentem ostatecznym, z którym się nie dyskutuje, jeśli coś jest nieopłacalne to tym samym jest niecelowe, polityka jest jedynie funkcja ekonomii,
7) juwenilizm – kult bycia młodym, sprawnym, „fajnym” – wiadomo ;-)

Podobnie jak w przypadku pierwszej z omawianych koncepcji, do urzeczywistnienia tej musi zajść szereg warunków:

- warunek sieciowości – państwo musi być przejrzystą siecią współpracy,
- warunek stabilności otoczenia – brak napięć społecznych, te które się pojawiają muszą być wyciszane, nie mogą ich wywoływać decyzje polityczne,
- warunek samoczynności – administracja działa samodzielnie,
- warunek „wysokości przelotowej” – państwo osiągnęło właściwą wysokość, zarówno w stosunkach międzynarodowych, gdzie pozycja i rola Polski dobiła do pożądanego poziomu, jak i w polityce wewnętrznej, w której państwo jest już „tym, czym ma być”,
- warunek medialny – wykorzystywanie w polityce mediów i media, które się temu poddają.

Jest to oczywiście ujęcie dosyć skrótowe i stricte politologiczne, jednak wydaje mi się zrozumiałe i pozwalające zrekonstruować obie wizje, które sformułowały dwa główne dzisiaj obozy polityczne. Jak widać są to koncepcję głęboko od siebie odmienne i dające zupełnie inne możliwości decydowania politycznego, zarówno w polityce wewnętrznej, jak i w zagranicznej.

To co również ważne, to to, że obie okazały się nierealistyczne. Koncepcja Kaczyńskiego  poniosła porażkę głównie dlatego, bo niemożliwe dzisiaj okazało się wspomniane wyizolowanie ośrodka władzy. Nie miała także szans ze względu na słabość narzędzi, przede wszystkim administracyjnych. Tak samo Polska nie jest na żadnej „wysokości przelotowej”, a system biurokratyczny toczy szereg chorób. Tusk widzi dzisiaj, że jego koncepcja poniosła porażkę – i co ciekawe – wchodzi w buty Kaczyńskiego. Następuje zamiana ról. Stąd likwidacja niezależności NIK-u, IPN-u czy TVP, które idą na pierwszy ogień.

poniedziałek, 30 listopada 2009

"Taniec życia" o tańcu życia... (cz. II)

Temat rozwinęliśmy sobie ostatnio, więc bez zbędnych wstępów pójdźmy dalej.

Krążyliśmy trochę wokół filozofii, wspomniane zostało, że szczególną cechą filozofii zachodniej jest choćby głębokie zainteresowanie pojęciem czasu, co odróżnia to zajęcie od wszystkich innych odpowiedników w pozostałych kulturach. Tych różnić jest jednak znacznie więcej. W zasadzie zupełnie co innego sobie wyobrażamy wspominając o filozofii, niż wyobrażają sobie np. ludzie kultur wschodnich. Nasza filozofia to teoretyczna spekulacja, od kilku już wieków zupełnie abstrakcyjna. Jest czysto analityczna, świadoma, prowadzi do systemów teoretycznych i dogmatów. Nie wiąże się z religią czy życiem codziennym, Filozofujemy bo „szukamy prawdy”, lub „sensu życia”. Na Wschodzie filozofia jest życiem. Ciężko jest nam określić czy buddyzm, bądź konfucjanizm to religie, systemy filozoficzne czy nauczanie jak żyć, by żyło się dobrze. W zasadzie są każdą z tych rzeczy, przynajmniej tak chyba powinniśmy je interpretować, by zrozumieć o co naszym przyjaciołom ze Wschodu chodzi. Oni tego nie muszą robić – wiedzą to podświadomie, za to pewnie pukają się w czoło, jak słyszą po co my filozofujemy, czy nawet filozofujemy, bo jak widać, kiedy rozmawiamy o różnicach kulturowych staje się filozofia pojęciem względnym.

Różnice między Zachodem, a Wschodem wydają mi się wielce ciekawe. Na Wschodzie unika się słów. Japończycy, kiedy się porozumiewają rzadko mówią coś wprost, przeważnie odnoszą się do szerszego kontekstu, zakładając, że rozmówca ma pewien zasób wiedzy własnej i domyśli się tego, czego się od niego oczekuje, żeby się domyślał. Nasza filozofia to opasłe księgi, za przykład wschodniej nie posłużą jednozdaniowe buddyjskie koany.

Zachód to także personalizm, któremu można przeciwstawić wschodni kolektywizm. Świetnie widać to kiedy zacznie się porównywać sztukę obu kultur. My mamy ego – artysta jest indywidualnością, tworzy, by być sławnym, podziwianym, by otrzymać poklask. Kiedy osiąga sukcesy mówi się, że ma talent, a kiedy mu się to nie udaje stwierdza się, że brakło mu talentu. Japończyk zawsze stwierdzi, że nie był wystarczająco konsekwentny i zdyscyplinowany, że nie włożył dostatecznej ilości pracy w to co robił. Talent w tym sposobie myślenia nie odgrywa większej roli. Podobnie jak w przypadku filozofii, nasza sztuka jest w pewien sposób wydzielona z życia, toczy się jakby w oderwaniu od niego, zupełnie niezależnie. Na Wschodzie jest medytacją – częścią życia, a tworzenie przebiega równocześnie z kontemplacją.

Zresztą widać to także patrząc na inne dziedziny. Wschodnie sztuki walki to coś znacznie więcej niż dawanie sobie po twarzy, tylko – wiadomo – także filozofia i postawa życiowa. Nieraz widzimy jak ktoś u nas zaczyna trenować karate czy kung-fu, ale szybko przerywa, bo „kazali mu robić wdechy i wydechy, a on przecież chciał się tylko nauczyć jak bić ludzi”.

OK, zostawmy już ten Wschód, choć to temat niezmiernie interesujący, ale inne wydają się też nie gorsze. Coś co mnie ubodło jak czytałem Halla to uwagi co do tego jak postrzegane jest państwo w Europie kontynentalnej, a jak w tradycji anglosaskiej. W zasadzie było to dokładnie to samo co pisał Spengler, choć Hall Spenglera raczej nie zna, w paru miejscach zresztą w ogóle jest względem niego „heterodoksyjny”. Chodzi o rozróżnienie na centralną pozycję państwa jak to jest w przypadku europejskich systemów politycznych i niecentralną czy wręcz opozycyjną względem społeczeństwa - tak to sobie na razie nazwijmy – jak sprawa się ma u Anglosasów.

Spengler pisał, że a Wielkiej Brytanii nie ma państwa, jakby to dziwacznie nie brzmiało. Wlk. Brytania jest wyspą, więc państwa w sensie kontynentalnym nigdy nie  potrzebowała. Nie potrzebowała go, bo jako, że ma naturalne granice, nie musiała stale się „zbierać do kupy”, że tak to brzydko określę, a jej odrębność zabezpieczało morze.

Krystalizowały się tam za to grupy interesu, które – głównie na własny, wewnątrzbrytyjski użytek wypracowały sobie mechanizm rządu, jako czegoś co kieruje sprawami wewnętrznymi. Ale już nie życiem obywateli, którzy uważali się za niezależnych i niezawisłych wobec interesu tegoż rządu. Anglikom chodziło tylko o bogacenie się i robienie własnych interesów. Zawsze byli narodem kupców i żeglarzy. Interes rządu był o tyle ważny, o ile umożliwiał interesy jednostkowe. Mamy tu zatem chroniczną opozycję rządobywatele.

Zupełnie inaczej sprawa się ma na kontynencie. Tu musiało powstać silne, scentralizowane państwo, które miało przede wszystkim zabezpieczać granicę i trzymać w ryzach podległe mu terytorium., wraz z poddanymi, którzy je zasiedlali. Ludwik XIV mawiał: Państwo to ja, Fryderyk Wielki w ten sam sposób powtarzał: Jestem pierwszym sługą swojego państwa, co często przytacza Spengler. Francuzi czy Prusacy zawsze głęboko poczuwali się do lojalności wobec własnego państwa, po dziś dzień bardzo dużo im z tego zostało, co widać choćby po ich zachowaniu, kiedy przebywają na obczyźnie. Brytyjczycy, a także Amerykanie mobilizują się dopiero w momencie zagrożenia.

Dlatego liberalizm mógł wyrosnąć tylko na Wyspach. Będąc ideologią kupców i handlarzy  jest na wskroś brytyjski. Geszefciarz zawsze będzie postrzegał państwo jako zagrożenie, bo w imię jakiś swoich własnych (wspólnotowych) interesów może położyć rękę na jego kramie. Choć z drugiej strony będzie je akceptował w takiej wersji, która umożliwi, że mu ten kram prawnie zabezpieczy przed tymi, którzy chcieli by coś z niego zabrać, na przykład metodą gwałtu.

Te różnice świetnie są widoczne, kiedy spojrzy się na Francję czy Niemcy – choćby te dzisiejsze. To, że są to systemy zdecydowanie bardziej socjalne niż ich anglosascy odpowiednicy nie jest przypadkowe. Sami po Niemcach odziedziczyliśmy choćby bismarckowski system ubezpieczeń, oparty na „solidarności pokoleń”, a po Francuzach scentralizowany do bólu system edukacji, choć liberalna ortodoksja nakazywałaby, aby zarówno ubezpieczenia, jak i szkolnictwo były prywatne i nieprzymusowe.

Francuskie państwo jest tak władne, że uchwala prawa podatkowego, które działa wstecz. Jest zatem w stanie cofać czas! (Cholera, czy to nie jest dopiero faszyzm?! Korwin ma chyba jednak sporo racji, kiedy głosi, że żyjemy w faszystowskiej Europie). Hall opisuje reakcje amerykańskich przedsiębiorców we Francji na tego typu praktyki francuskiego państwa. Ci ludzie nie byli w stanie pojąć, że coś takiego można w ogóle zrobić. Z kolei na Francuzach nie wywierało to większego wrażenia.

Swoją drogą spróbujmy sobie wyobrazić rzecz taką jak na przykład narodowy socjalizm w Wielkiej Brytanii. Czy coś podobnego miało kiedykolwiek choćby cień szansy, aby powstać na Wyspach? No ja nie mogę tego sobie wyobrazić, nie wiem jak Wy? Istniała przez pewien czas partia faszystowska z sir Mosleyem na przedzie, ale rzecz wydaje mi się egzotyczna do samych granic znaczenia tego pojęcia.

Tak samo powinny być u nas traktowane różne pochodne liberalizmu z anarchokapitalizmem na czele. Bo czy, biorąc pod uwagę to w jakim miejscu na mapie Europy się znajdujemy, można – sorry - coś równie głupiego jak anarchokapitalizm głosić? A tego typu rzeczy nas dzisiaj zalewają.

Każda idea poczęta w naszej zachodniej kulturze ma w sobie pewien dynamizujący ładunek, który nakazuje jej rozprzestrzeniać się we wszystkie strony. Jesteśmy ludźmi, którzy jeśli w cos uwierzą, przekonują do tego całe swoje otoczenie. Jesteśmy przeświadczeni, że jeśli w coś wierzymy to jest to jedynie dobre i jedynie słuszne, tak więc uważamy, że powinni w to uwierzyć także inni. I zupełnie nieważne jest to czy ma to być ktoś z naszego bliskiego otoczenia, czy człowiek z drugiej półkuli. Spengler nazywał to socjalizmem naszej kultury. W tym sposobie myślenia biorą swój początek wszystkie misje nawróceniowe Zachodu. Kiedyś były to krucjaty i szerzenie chrześcijaństwa, dziś niesiemy kolorowym ludom demokrację i prawa człowieka. Dzięki temu mechanizmowi cywilizacja zachodnia opanowała już właściwie cały świat.

Do tego dochodzi zachodnie przekonanie, że kultura jest jak wierzchnie okrycie – można je ściągać, przymierzać, zakładać nowe - a nie coś, co przenika nas na wskroś. Hall dzieli kulturę na dwa poziomy: pierwszy – fundamentalny – jest ukryty, nieuświadomiony, nie jesteśmy w stanie go dostrzec, bo żyjemy nim na co dzień. Różnice będą stawać się widoczne jedynie wobec innych kultur. Jest to „gramatyka kultury” – można by ją nazwać kulturą właściwą.

Poziom, który jesteśmy w stanie zaobserwować to świadoma i jawna część kultury – jest manifestacją poziomu właściwego i objawia się w zwyczajach, sposobie ubierania czy systemach politycznych, bądź religijnych. Zachodni umysł jest przekonany, że jeśli pozmienia elementy na tym poziomie, dokona przeobrażenia całej kultury. Że „ucywilizuje”.

Osobiście jestem jak najdalszy od „uszczęśliwiania” kogokolwiek, tym bardziej jeśli robi się to wbrew woli tego kogoś. Takie sytuację obserwujemy nieustannie, wystarczy spojrzeć z kogo robi się debili i psychopatów, tylko dlatego, że nie chcą żyć na nasz zachodni sposób. Osobna sprawa to to, że już od dawna usiłujemy innym zaszczepiać przede wszystkim nasze cywilizacyjne choroby.

Wyciągnijmy zatem z tego wszystkiego jakieś wnioski, coby to pisanie i wyciąganie na powierzchnie tych wszystkich różnic, cech szczególnych i sprzeczności, nie było daremne. A więc, czy w ogóle można mówić o czymś takim jak „świat”? Czy nie jest to wyłącznie li tylko suma różnych światów? Czy istnieje coś takiego jak „ludzkość” czy tylko mamy prawo mówić o poszczególnych kulturach, rasach i narodach i to jeszcze kulturach, rasach, narodach konkretnego czasu i okresu – no właśnie czego – „historii”? Czy możliwe jest napisanie „historii świata”? Czy nie będzie ona tylko historią jednego, konkretnego sposobu myślenia? Dzisiaj już mało kto stawia tego typu pytania. Taszczy się do nas różne pomysły, częstokroć zupełnie nam obce i mówi, że mamy brać i dziękować. Robią to ci, którzy piszą kolejne dysertacje na temat „powszechnych praw człowieka”, ale także często ci, którzy głoszą, że są po przeciwnej stronie. Przekonany jestem, że nie istnieje żadna uniwersalna koncepcja prawicowa. A to co powinniśmy robić to odnosić się tylko i wyłącznie do konkretnych sytuacji, zdarzeń i społeczeństw. Innych po prostu nie ma.

sobota, 28 listopada 2009

"Taniec życia" o tańcu życia plus kilka spraw, nazwijmy je sobie, okołokulturowych (cz.I)

Fajną książkę właśnie se przeczytałem. Rzecz jest o tym, co od dłuższego już czasu próbuje się umniejszyć, przemilczeć czy jawnie temu zaprzeczyć. Wielu by chciało, aby o świecie w którym żyjemy opowiadał nam jedynie słuszny paradygmat: paradygmat „ludzkości” rozumianej jako coś w rodzaju jednorodnego ciała,  jednej wielkiej, kochającej się rodziny, w której... bla bla bla... Wiadomo o co chodzi, więc nie ma sensu ciągnąć wątku. Ktoś mógłby się obruszyć i zapytać z kwaśną miną: nie chcesz Kumanie, żeby tak było?! Otóż, mój przyjacielu – odparłbym nastrojony z lekka filozoficznie, w stylu Sokratesa (w wersji nacjonalistycznej: Żydów) – otóż nie chodzi o to co bym chciał, a czego nie. Kiedy próbuje się jakoś opisać ten nasz świat, to kategorie typu własne „chcenie” mogą tylko przeszkadzać. Stąd już krok do ideologii, a dalej waśni, wojen, płaczu kobiet, bo okazuje się, że rzeczywistość trzeba upychać kolanem. Tak więc, zostawmy przed drzwiami nasze życzenia, które nomen omen niejednokrotnie wynikają z ideologii właśnie. Ale to już zupełnie na marginesie.

Dlatego w tym przypadku powinniśmy pytać przede wszystkim: na ile to realne? Na ile to realne, aby można było wziąć Indianina Navaho na wycieczkę do Nowego Jorku, tak aby nie odczuwał tam dyskomfortu? Na ile na ile to realne, aby Amerykanin nie miał problemów z aklimatyzacją we francuskiej firmie? Na ile to realne, aby Afgańczycy pokochali demokrację i to jeszcze tą w ortodoksyjnej, zachodnioeuropejskiej wersji? To są te pytania na które odpowiedź może dopiero dać asumpt do działania, a których zbyt często w ogóle się nie stawia.

Dobra, wypadało by w końcu wspomnieć co żem takiego przeczytał. Ano chodzi o książkę Edwarda Halla „Taniec życia”. Nie jest to w sumie nic wielkiego, tak żeby każdy co to chce się uważać za ęteligenta musiał wykuwać na blachę. Nie jakaś filozofia, raczej rzecz popularno-naukowa, tyle, że skłania do głębszych przemyśleń. Halla znam, bo jeden z moich niegłupich wykładowców polecał nam go na zajęciach, tyle żem przeczytał akurat nie to co polecał.

Tak więc, Hall koncentruje się na kwestii czasu i jego postrzegania przez poszczególne kultury. Głębokość różnic może być zdumiewająca. W zasadzie okazuje się, że z tego czym dla nas danej kultury jest czas wynika prawie wszystko inne. Co ważne, nie można również mówić o jednorodności samego czasu: każda kultura, w różnym oczywiście stopniu posługuje się czasem sakralnym i świeckim, metafizycznym i fizycznym czy biologicznym, bądź zegarowym. Czas zegarowy to w ogóle przypadłość kultury zachodniej i tym właśnie czasem, którego rozumienie odziedziczyliśmy po Newtonie, posługujemy się najczęściej i najchętniej. Zaszczepia się w nas, aby jeść o ustalonych porach, z kolei np. japońska Zen uczy, że jeść należy wtedy, kiedy jest się głodnym. To są właśnie te różnice. Nasza kultura jest kulturą harmonogramów.

Z kolei niektóre grupy Indian w ogóle zegarów nie potrzebują i choć mogli by ich używać, nie robią tego. Navaho nie znają nawet czasu przyszłego, tak że w ich gramatyce języka nic takiego nie funkcjonuje. Kiedy mówiono im, że jak zrobią to i to, to dostaną to i to, nie byli w stanie tego pojąć, a kiedy obiecywano im coś za kilka lat, to całkiem byli już zdania, że biali ludzie im „dokuczają”. Choć chęci były nierzadko dobre. Znają za świetnie czas przeszły, potrafiąc nie reagować przez kilka albo i więcej lat i kiedy wszyscy już myślą, że zapomnieli, brutalnie się mścić. Zresztą Indianie w ogóle doskonale pamiętają przewiny białych, choć ci myślą często, że „to było tak dawno, że nie ma już znaczenia” i nie rozumieją niechęci do siebie.

Ciekawym i już dużo bliższym nam rozróżnieniem jest podział na czas monochroniczny i polichroniczny. Monochroniczni Europejczycy z Północy, oraz Amerykanie swoje sprawy z reguły załatwiają po kolei – kiedy załatwią jedną, zaczynają załatwiać drugą. Tak im (nam) lepiej, tak są (jesteśmy) przyzwyczajeni. Polichroniczni są przedstawiciele ludów południowych – od Hiszpanów i Włochów po południowych Amerykanów, a także Arabów i Turków, którzy działają wedle reguły „wszystko naraz”. Wyobraźmy sobie tutaj arabski targ, na którym załatwia się właściwie wszystkie niezbędne sprawy. Ci ludzie prawie nigdy nie są sami, czy to w domu, czy gdziekolwiek indziej. Utrzymują zażyłe kontakty z rodziną, nawet z dalekimi kuzynami, mają zawsze szerokie grono znajomych. Właściwie cały czas są ze sobą w interakcji. Kiedy Latynos nie może czegoś załatwić to znaczy, że nie ma znajomości, a co za tym idzie jest z nim coś nie tak. Turecki fryzjer zawsze obsłuży poza kolejnością swoją znajomą, by nie narazić na szwank osobistej relacji, natomiast harmonogram nie odgrywa dla niego większej roli. Naukowcy z Ameryki Łacińskiej niejednokrotnie zajmują się dziedzinami, które wydawać by się mogło nam, zupełnie do siebie nie przystają: nie jest tam niczym niezwykłym jednoczesne zainteresowanie literaturą, biznesem, medycyną i filozofią dajmy na to. Tych specyficznych różnic jest cała masa i nie ma oczywiście sensu starać się je tu wszystkie wymienić.

Co chyba ciekawe, samo zainteresowanie pojęciem czasu jest szczególną cechą naszej cywilizacji. Właściwie żadna inna niż europejska filozofia czasem nigdy się specjalnie nie interesowała. Grecy wybitnie osadzeni byli w teraźniejszości: dzieje pojmowali jako coś na kształt płaskodennej miski – szerokie, płaskie dno to teraźniejszość, a krótkie ściany to nie wybiegające daleko wstecz, ani wprzód przeszłość i przyszłość. Również nie byli w stanie planować na dłuższą metę. Nie potrafili pisać także historii, przynajmniej tak rozumianej jak my ja rozumiemy, czyli jako zapis dziejów poprzednich pokoleń, relacjonowany na podstawie dostępnych źródeł. Historycy greccy, jak np. Tukidydes relacjonowali tylko to co w czym sami brali udział i tylko to co odbyło się w niedalekiej przeszłości. Pisze o tym szeroko Spengler, choć Hall też o greckie poczucie czasu zahacza.

Tak więc, byt człowieka Zachodu nierozerwalnie związany jest z linearnym poczuciem czasu. Stąd pojęcie „postępu” w filozofii zachodniej. Postępu rozumianego jako prosta umocowana w miejscu, gdzie człowiek pojawia się na świecie i nieustannie wznosząca się wraz z upływem czasu (czasu w sensie fizycznym). Grecy pojmujący czas cyklicznie nie byliby w stanie podobnej koncepcji wypracować i rzeczywiście nic takiego się u nich nie pojawia.

Z linearnym postrzeganiem czasu mamy o tyle problem, że bardzo utrudnia nam to rozumienie choćby historii, którą przedstawia się właśnie jako liniowy szereg następujących po sobie wydarzeń. Tak więc mamy klasyczny podział na starożytność, średniowiecze i nowożytność, okraszony ideą postępu.. Po tej linii rzekomo (dumnie) kroczy człowiek (stale udoskonalając kształt świata). Jednak rzeczywistość nie uprawnia nas do tego, aby w ogóle mówić o czymś takim jak „historia powszechna”. Rozprawiać możemy jedynie o historii poszczególnych kultur, które rodziły się i upadały. Nijak tego na naszą zachodnią oś czasu nawlec się nie da. A już na pewno nie da się tego zrobić bez szkody wobec zrozumienia czym były owe kultury i co znaczył ich rozkwit i upadek. Dla porządku odnotujmy, że Spengler wyróżnił ich osiem - oprócz naszej, zachodniej (faustowskiej) były to: kultura apollińska  (Grecja i Rzym), magiczna (arabska), meksykańska, chińska, egipska, brahmińska (indyjska), babilońska i rosyjska. Każda była osobnym, autonomicznym wobec reszty zjawiskiem.

Problemem jest to, że przy próbie zrozumienia pozostałych przykładamy do pozostałych nasz sposób widzenia świata i usiłujemy je wprząc w nasz sposób postrzegania historii. W rzeczywistości były to zjawiska tak odmienne, wyrażające się od sposobu lepienia garnków, przez kształt chat i świątyń, obraz matematyki, sztuki, filozofii, religii kończąc na tym co przedstawiciele poszczególnych kultur widzieli patrząc na świat. W zasadzie to ostanie realizowało się we wszystkim wcześniejszym. Grecy, jako że rzeczywistość postrzegali jako zbiór pewnych całości nie byliby w stanie wyobrazić sobie ułamka (takiego jaki zna nasza matematyka). Nie mierzyli odległości pomiędzy poszczególnymi miastami. Ich sztuka objawiała się głównie w rzeźbie – przedstawieniu jakiejś całości. Taka całością było greckie polis, a Grecja była niczym innym jak suma tychże polis. Gdyby spytać starożytnego Greka, co jest między jednym, a drugim polis odpowiedział by prawdopodobnie, że nic tam nie ma, bo jego sposób widzenia świata zupełnie ignorował przestrzeń – coś co jest pomiędzy jedna rzeczą, a drugą.

Podobnych różnic jest ogrom, tak że nawet głupio  pisać o tym na blogu, bo i tak całe zagadnienie można co najwyżej jedynie punktowo oznaczyć. Zresztą samo opus magnum Spenglera to tylko zarys, a poruszone w nim wątki wymagałyby kontynuacji.

Trochę, żem się rozpisał – zniosło mnie na tematy, na które nie planowałem, że mnie zniesie, a tych o których myślałem, jeszcze nie poruszyłem. Tak więc, podzielimy sobie wpis na dwie części, z których druga część postaram się na czasie uzupełnić. Zatem...

c.d.n.

wtorek, 17 listopada 2009

Gabiś, tow. Tusk i kilka luźnych myśli

Chciałbym tu dzisiaj polecić pewien tekst. Nie tylko dlatego, że jest bardzo bliski temu co ostatnio myślę o świecie i całej tej rzeczywistości, w której żyjemy (bo choć to mój blog, to byłby to z pewnością jakiś rodzaj narcyzmu, a chciałbym, żeby nie był to tylko jeden z tych blogasków od, których ugina się dzisiaj sieć, a coś więcej), ale też dlatego, że wydaje mi się bardzo wartościowy, a przede wszystkim ważny, przynajmniej dla niektórych, którzy to być może przeczytają. Koresponduje też z tym co ostatnio napisałem i trochę to uzupełnia. Chodzi Manif(i)estę postkonserwatywną Tomasza Gabisia. Rzecz jest dość znana, jedni się z Gabisiem zgadzają, inni nie, jak to przeważnie w życiu bywa. Nie wklejam, żeby nie łamać praw autorskich, ani innych równie poważnie brzmiących rzeczy, a linkuje. Przyjemnej lektury!

http://www.tomaszgabis.pl/?p=93

* * *

Nie mogłem się powstrzymać, żeby tego tutaj nie wrzucić. Prawda, że cudne?



 Ostatnio spotkałem się z badaniami sondażowymi, z których wynikało, że suweren najbardziej ceni sobie Tuska z kolegami za politykę zagraniczną. Sam jestem przekonany, że sprawy zagraniczne to rzecz, która znajduje się obecnie w najgorszym stanie, a w widzeniu stosunków międzynarodowych mamy jako naród bardzo poważny problem. Jeśli Bóg pozwoli, postaram się o tym napisać w niedalekiej przyszłości. Na razie pocieszmy chwilę oczy obrazkiem!

niedziela, 15 listopada 2009

Razu pewnego, w małej izbie...

Anarcha siedzi przy stole ze Śmiercią. Przed chwilą wypili bruderszaft. Śmierć głaszcze Anarchę za uchem, ten jednak traktuje to obojętnie. Ale spogląda jej w oczy i się uśmiecha. Oboje wiedzą, że wszystkie zadania zostały już dawno rozdzielone.

Po podłodze biega chmara karzełków. Głośno krzyczą, ale mało kto ich rozumie. Próbują wbijać Śmierci pinezki w piętę. Śmierć delikatnie się uśmiecha. Co bardziej odważni karzełkowie krzyczą do Anarchy, żeby bił Śmierć po twarzy. Anarcha delikatnie się uśmiecha.

Karzełkom nie podoba się to, że Śmierć weszła do izby bez pukania. Anarcha nazywa ich anarchistami. Dla niego anarchistą jest  ktoś, kto idzie tą stroną ulicy, która gwarantuje, że zostanie przejechany. Anarcha wolałby, żeby zamiast histeryzowania napalili w piecu. Albo przynieśli jakiś napitek i podczas gdy Śmierć będzie ostrzyć kosę, napili się razem. Bo któż wie jak długo potrwa ostrzenie? Anarcha jest pewien, że w szafce z trunkami coś jeszcze pozostało.

Ale karzełkowie nie chcą nawet tego słuchać. Swoją wiedzę czerpią ze starych książek. Wiele z nich było bardzo grubych. Co poniektórzy z nich chcą nawet obrać spośród siebie króla, który miałby Śmierć przegonić! Anarcha parska śmiechem. Śmierć ostrzy kosę.

Anarcha wdał się ze Śmiercią w pogawędkę. Dopytuje się Śmierci o pracę i samopoczucie. Śmierć odpowiada. Poza tym żarty i anegdoty. Anarcha i Śmierć się śmieją. Anarcha jest zdania, że Śmierć byłaby dobrą znajomą. Kosa zaczyna błyszczeć w świetle latarni.

W pokoju są także karzełki, które śpią pod ścianą. W zasadzie mało o nich wiadomo poza tym, że są ich całe rzesze. Masa. Sami zresztą niewiele o sobie wiedzą, bo cały czas śnią. Śmierć ogląda ich szyje. Anarcha tłumaczy Śmierci, że śnią o stworzeniu raju na ziemi. Śmierć zauważa, że pycha śpiących karzełków słabo komponuje się z ich różowymi piżamkami. Anarcha i Śmierć uśmiechają się do siebie. Anarcha jest zdania, że Śmierć byłaby niezłą aforystką. W butelce z wiśniówką widać już dno.

Śmierć mówi do Anarchy, żeby posprzątał ze stołu. Anarcha zgadza się, że należy zostawiać po sobie porządek. Przez sen majaczą nieogoleni karzełkowie. Na podłodze leżą rozrzucone pinezki. Potykają się o nie ci, którzy je rozrzucili. Anarcha zwraca uwagę Śmierci, żeby wycierała ostrze. Słyszy jeszcze, że stal konieczności nigdy nie rdzewieje.

piątek, 13 listopada 2009

Oglądamy filmy

Nowo otwarty dział bloga Czarne/Białe... o dumnej nazwie Wydobyte Z Odmętów Sieci prezentuje dziś Państwu dwa krótkie filmy o tematyce historycznej. Miejmy nadzieję, że materiały przypadną Czytelnikowi do gustu, a redakcja zasypana zostanie mejlami z prośbami o "jeszcze"!

Straż honorowa Wehrmachtu przed grobem Józefa Piłsudskiego



600 dezerterów z 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki

środa, 11 listopada 2009

O barbarzyństwie

Od czasów Arystotelesa wiemy, że człowiek ze swej natury jest istotą polityczną, a więc żyje – czy tego chce czy nie – w obrębie konkretnej wspólnoty politycznej. Tej Arystoteles przeciwstawił barbarzyństwo. Barbarzyńcami byli wszyscy ci, którzy nie potrafili posługiwać się greką, ergo: nie byli w stanie brać udziału w życiu publicznym.

Wszelkie postulowanie uwolnienia jednostki od ograniczeń życia we wspólnocie będzie zatem wiązać się z barbaryzacją.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że stawia to dzisiejszy liberalizm we właściwym mu świetle.

niedziela, 25 października 2009

O słuszności i prawach

Świat to wielość praw. Świat to rzeczywistość w której te prawa są bezustannie ze sobą konfrontowane. Każde prawo rości sobie pretensje do swojej słuszności, czyli wyższości nad prawami odmiennymi. Są prawa narodów i prawa internacjonalistów, prawicowców i lewaków, prawa hodowców ziemniaków i tych, którzy je potem kupują, bądź prawa tygrysów, które pożerają antylopy i prawa tychże, które starają się im uciec. W życiu nie chodzi o słuszność tych praw. Wszystkie są tak samo słuszne. Są słuszne, dlatego bo są czyjeś. Junger stwierdził kiedyś (sorry, będzie w przybliżeniu, bo nie pamiętam dokładnie), że każda żmija ma prawo pokąsać, ale wobec tego człowiek ma prawo rozgnieść jej głowę. Są to żelazne zasady, które żądzą światem przyrodniczym.

Dzisiaj próbuje się nam wmówić, że wynaleziono coś, co te prawa ma ze sobą godzić. Głosi się choćby, że powszechna tolerancja ma to zadanie zrealizować. Jest to pogląd oczywiście słuszny. Tyle, że oczywiście tylko w obrębie jego samego i dla tych którzy tak uważają. Mają prawo tak twierdzić. Ale jest to prawo tak samo apodyktyczne jak każde inne: jest wycelowane choćby w prawo tych, którzy uważają, że nie wszystko jest warte tolerowania i na pewno nie tylko przez sam fakt tego, że istnieje. Taka tolerancja jest tak nietolerancyjna jak to czemu się sprzeciwia. Nie chce już tu wchodzić w rozważania typu na ile ta tolerancja jest dzisiaj prawdziwa we własnym obrębie, ani co dla mnie to słowo mogło by znaczyć (możliwe, że kiedyś przyjdzie na to czas), bo to zupełnie inne kwestie. Są to rozważania na poziomie tej teoretyczności, która jest głoszona. Z pewnością nie jest ona jakimś „nadpoglądem”, pudełkiem na poglądy, jest tylko jednym poglądem z wielu. Jednym prawem z pośród wielości innych.

Tak samo rzecz się ma z prawami narodów. O ile te narody rzeczywiście istnieją, w sensie: są żywotne, świadome samych siebie, a tym samym swoich praw. Niemcy oczywiście mają pełne prawo pociągnąć sobie rurę pod Bałtykiem, my za to mamy swoje prawo do protestowania przeciw temu. Oba prawa mają tą samą słuszność. Nasze protesty są o tyle prawdziwe, że są nasze, nie są prawdziwe w sposób powszechny, choć mamy pełne prawo twierdzić, że tak jest. Po to oczywiście, żeby walczyć z ich prawem. Tych praw nie da się ze sobą pogodzić, co najwyżej któreś z państw może zrezygnować ze swojego, bądź mogą spotkać się w pół drogi, ale to i będzie rezygnacją, tyle, że częściową.

Każdy naród ma również prawo do własnej interpretacji historii. Nasze jej postrzeganie może się różnić od postrzegania Niemców czy Rosjan. W moim przekonaniu tworzenie wspólnych podręczników do historii, czy to polsko-niemieckich, czy niemiecko-francuskich, bądź jakichkolwiek innych to zupełne nieporozumienie. Powszechna historia będzie historią niczyją, a więc nieprawdziwą. Tego typu rzeczy możliwe są do przeprowadzenia tylko wtedy, gdy przynajmniej jedna ze stron rezygnuje po części z siebie samej, co niewątpliwie jest skutkiem osłabienia żywotności i tracenia poczucia szczególności. A każda szczególność to wszakże określone prawo.

Tak samo myślał Spengler, kiedy pisał, że marksizm to po prostu kapitalizm robotników. Tym w rzeczywistości był – roszczeniem jednego partykularyzmu wobec innych. Wszelka powszechność jest możliwa tylko wtedy gdy partykularyzmu, które ma spajać gwałtownie słabną. Te powszechności, które dzisiaj się nam proponuje mogą odbyć się tylko kosztem tego co szczególne. Negowanie tego to mydlenie oczu frazesami. Warto o tym pamiętać kiedy na wolnym rynku praw stawia się na to jedno.

Dlatego ta powszechność nigdy nie będzie prawdziwą otwartością. Prawdziwa otwartość to nie postawa, która od tego co odmienne wymaga rezygnacji ze swoich szczególnych przymiotów. Jasnym powinno być, że to musi być pewnego rodzaju zamach. Prawdziwa otwartość to stwierdzenie: „Bądź jaki jesteś” wraz ze wszystkimi konsekwencjami jakie w obliczu tego mogą cię spotkać. Także z mojej strony.

sobota, 24 października 2009

Nicolás Gómez Dávila w pętach politycznej poprawności

Z politycznej poprawności wszyscy (czy tam prawie wszyscy) zdajemy sobie doskonale sprawę. Wiemy co i kiedy można powiedzieć, czego nie, by nie skazać się mainstreamowy ostracyzm. Jednak ta rzeczywista złowrogość politycznej poprawności jawi się nam dopiero w świetle konkretnych faktów. Wcześniej możemy sobie dyskutować o niej, psioczyć na nią, jednak swe ostrze obnaża dopiero wobec rzeczywistych wydarzeń.

Sam takie szturchnięcie od rzeczywistości otrzymałem ostatnio. Chodzi o sprawę Nicolása Gómeza Dávili i traktowaniu jego postaci na Zachodzie. W Polsce – jak się okazuje – nie jest z tym wcale jeszcze źle: o Gómezie można rozmawiać, można pisać, uniwersytety organizują konferencję poświęcone jego twórczości. Jednak na Zachodzie sprawa ta ma się już zupełnie inaczej. Okazuje się bowiem, że Gómez Dávila pada tam pada tam ofiarą pałkarzy, którzy decydują co powiedzieć można, a czego już nie. Terroryzujące życie publiczne lewackie bojówki sprawiły, że monopol na pisanie o nim trafił w ręce lewicy, co skutkuje tym, że w powszechnej opinii jest on uważany za niepoważnego, znudzonego – tak, tak – faszystę.

Jest to zasadnicza różnica miedzy pojmowaniem Gómeza przez nas w Polsce, oraz przez środowiska intelektualne, nawet te konserwatywne na Zachodzie: my możemy z postawą, którą wybrał „samotnik z Bogoty” często nie zgadzać, niektórzy mogą nie zgadzać się z jego poglądem, jednak jest on traktowany zupełnie poważnie – w sensie: nikt w miarę przytomny nie powie, że Kolumbijczyk robił sobie jakieś jaja, pisząc to, co pisał. W Europie takich rzeczy mówić już nie wypada. Żeby nie być gołosłownym, posłużę się tu przykładem książki pewnego Niemca, Tilla Kinzla o tytule tłumaczonym na język polski jako „Nicolás Gómez Dávila. Stronnik przegranych spraw”.

Nicolás Gómez Dávila jawi się w niej jako demoliberał, zgrymaszony postmodernista i niepoważny prowokator próbujący zwrócić na siebie uwagę. Ta interpretacja oczywiście jest tak zła, że nawet głupio z nią polemizować. Tylko z czego ona wynika? Ano najprawdopodobniej właśnie z tego, że w Niemczech o rzeczonym pisarzu inaczej pisać już nie można. Jest jeszcze oczywiście wspomniany schemat „faszystowski”, tyle, że służyć może jedynie co bardziej radykalnym grupom. Chcąc jednak coś przemycić do publicznego dyskursu na temat Gómeza Dávili, trzeba opatrzyć to „odpowiednim” komentarzem.

Jest to teza dr Krzysztofa Urbanka. Dr Urbanek, skądinąd wielce sympatyczny człowiek, wykonuje w tej chwili mozolną, mrówczą pracę tłumacząc scholia kolumbijskiego myśliciela dla polskiego czytelnika. Wydane zostały już dwa tomy „Następnych scholiów do tekstu implicite”, w kolejce czekają kolejne dwa. Próbki można posmakować tutaj.

Ale wróćmy do głównego wątku i postrzegania Gómeza w innych krajach europejskich. Swoją wiedzę na ten temat czerpie właśnie od dr Urbanka, który szeroko opowiadał o tym na konferencji zorganizowanej w Krakowie przez jego wydawnictwo Furta Sacra oraz mój wydział uczelniany. O Gómezie na zachodnich uniwersytetach nie można już w zasadzie poważnie rozmawiać. Naprawdę, bardzo źle to rokuje na przyszłość. Gardło publicznego dyskursu staje się coraz węższe i tej wolności o której wszyscy naokoło mówią jest w rzeczywistości coraz mniej. Warto, żeby co poniektórzy zdali sobie z tego sprawę.

Cóż tu jeszcze dodać? Ano dodać wypadałoby jedną rzecz, w sumie kluczową. Bo nie chodzi o to, żeby definiować problemy, tylko żeby je zwalczać. Tyle, że ja tego nie wiem. Pół biedy, gdybym ja tego nie wiedział, a wiedział to ktoś inny. Ale tak niestety tez chyba nie jest. To zjawisko jest jak kula śnieżna – wraz z tym jak się toczy, staje się coraz większa. Widzimy jak naszych oczach triumfy święci Gramsci i jego „marsz przez instytucje”. Mało rzeczy tak dobrze wyszło lewactwu jak akurat to. Wielu z nich nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, ale za to ci którzy sobie ją zdają – nie sposób tu pominąć tej całej bandy wokół „Krytyki Politycznej” – próbują robić w Polsce dokładnie to samo.

Pocieszające jest to, że mimo wszystko jest jednak sporo ludzi, w tym wielu młodych, którzy z tego niebezpieczeństwa zdają obie sprawę. Nie jest jeszcze tak źle jak mogło by to wyglądać. Chodzi tu o moje osobiste obserwacje: wśród tej przytomniejszej politycznie części młodzieży mamy do czynienia z czymś, co można by bezpretensjonalnie nazwać swoistą mini-modą na konserwatyzm. Zobaczymy – być może wyniknie kiedyś z tego coś więcej. Na razie jednak mamy ten promyk nadziei i przekonanie, że łatwo zamknąć w intelektualnej klatce się nie damy.

poniedziałek, 14 września 2009

Przemoc, polityka, liberalizm i jeszcze zdrowy rozsądek

Gadam se właśnie na Salonie z liberałem Ezekielem. No i gadamy se o czymś takim jak przemoc. Ezekiel wystukał tekst o tejże przemocy i w dodatku wmieszał we wszystko katolików. Ale to co wydało mi się wiele mówiące to zdanie, które przeczytałem w jego komentarzu pod wpisem, a brzmi ono tak: „Wynika z tego, że uważają ten sposób wychowania za dobry. Z tego wynika, że przemoc fizyczna ich nie brzydzi.” No powiedzcie, że esencja liberalizmu, nie? Mieszczanina i nowoczesnego intelektualisty – jak w mordę strzelił – można chyba ładnie zapakować i wysłać do Sevres jako wzorzec liberalizmu, może się przyda jakiejś przyszłej cywilizacji. Nie napisał, że przemoc może się nie podobać czy że uznaje ją za złą (zresztą co jest złe dla postmodernisty? Czy nazywanie czegoś złem lub dobrem to nie faszystowski totalitaryzm? - ale to tak na marginesie), ale że właśnie „brzydzi”.

Nie chce się już niehumanitarnie pastwić nad humanistą Ezekielem, trochę sobie już pofolgowałem w komentarzach, ale wydaje mi się, że normalny, nie zaczadzony ideologią człowiek przemocą brzydzić się nie może.

Zróbmy taki eksperyment myślowy: ja i Ezekiel (czy tam inny liberał) zostajemy zamknięci sami w pustym pokoju. Zamyka nas pewien Ktoś, który mówi, że mamy się dogadać co do przyszłej władzy w naszym państwie – jego to nie interesuje jak i co postanowimy, chce po prostu, żeby za 3 godziny mu ktoś z nas, albo oboje zakomunikował kto i w jaki sposób będzie rządził. Idziemy do pokoju oczywiście razem ze swoimi „ideologiami” – z tym co uważamy na temat tego jak powinna wyglądać polityka, sprawowanie władzy, miejsce w tym wszystkim szarego człowieka. Czyli Ezekiel ze swoim demoliberalizmem, przekonaniem o nadrzędności „przyrodzonych i uniwersalnych praw człowieka” ponad wszystko inne, pacyfizmem i wiarą w to, że każda decyzja polityczna powinna być oparta na consensusie, a nie wywierana za pomocą siły. Ja, załóżmy, uważam odwrotnie.

No i co? Zasuwa żelaznych, dwustukilogramowych drzwi się zatrzaskuje, zostają tylko cztery gołe ściany, ja, Ezekiel, nasze poglądy i decyzja co do wizji przyszłej – powiedzmy - Wolnej Polski. Czyli dwie skrajne postawy i konieczność wyboru którejś. Tak więc mamy Drogi Czytelniku do czynienia z POLITYKĄ – tak jest – gołą, obraną ze wzniosłych przemówień, artykułów prasowych, abstrakcyjnych teorii naukowych i skupiających intelektualistów międzynarodowych kongresów „cośtam” zalecających, sprowadzoną do swej istoty polityką.

Jak łatwo się domyślić Ezekiel będzie chciał postulować słuszność swoich poglądów, tłumacząc mi z przymrużonymi oczami, że przecież obowiązują „przyrodzone i niezbywalne prawa człowieka” – „także w tym pokoju” – zdawał by się uderzać w tego typu tony. „Z nich wynika wolność słowa, powszechne prawo do głosowania i demokracja!” – przekonywał by mnie pewnie liberalną nowomową, choć o ile miałby odrobinę oleju w głowie, zaczynał by dostrzegać, że w naszym zamkniętym na cztery spusty pokoju to tylko i wyłącznie czcze gadanie, zwłaszcza jeśli widziałby brak entuzjazmu na mojej twarzy. Tu już oczywiście dobijamy do kluczowej kwestii jaka miała się wyłonić z tej (alegorycznej) historyjki, a brzmi ona tak: CZY MNIE TO DO CHOLERY MUSI OBCHODZIĆ co Ezekiel wykoncypował sobie w swojej główce? To nie jest tak, że my to mamy ustalić – to ma zostać ustalone. Bo co zmieni jeśli Ezekielowi złamię rękę, albo nawet uduszę go w tym pokoju sznurówką i zapukam do drzwi z wiadomością, że decyzja jest już podjęta? No nic nie zmieni!

Myślę, że po takim doświadczeniu Ezekiel zrozumiał by, że całe te jego „prawa człowieka”, pacyfizm i w ogóle cała ideologia jest tyle co gówno warta o ile nie jest poparta rzeczywistą siłą. Ten pokój to alegoria – można się w nim znaleźć wchodząc do ciemnej uliczki; jesteśmy w nim również cały czas kiedy żyjemy na tej planecie. System z którym mamy do czynienia obecnie nie jest oparty na żadnych wolnościach obywatelskich , prawach człowieka czy innych ideologiach, lecz funkcjonuje tylko i wyłącznie za pomocą aparatu przymusu. Nie ma znaczenia kto ma rację – znaczenie ma to, kto ma siłę by tą rację udowodnić. Pacyfiści mogą gadać w kółko, że brzydzą się przemocą, ale nie rozumieją tego, że tak właśnie mogą robić, bo zapewnia im tą możliwość nic innego jak właśnie przemoc.

Cała nędza pacyfistycznych społeczeństw to właśnie to, że nie przychodzi im do głowy rzecz taka, że sąsiadującego z nimi społeczeństwa może to absolutnie nic nie obchodzić. Jeśli chcą rzeczywiście ten pacyfizm sobie wyznawać, to muszą mieć aparat przemocy, który im go w razie czego obroni. Inaczej są jak małe dzieci, które całymi dniami mogą się bawić i beztrosko łapać na łące motyle, ale tylko dlatego, że rodzice w tym samym momencie zarabiają pieniądze w pracy.

Na tym najwyższym poziomie polityki, do którego żadna ideologia, ani teoria nie jest w stanie sięgnąć, o wszystkim decyduje tępa siła wymierzona w inną tępą siłę. Koniec końców do tego i tak się kiedyś musi sprowadzić. Co by na ten temat nie wykoncypowali sobie lewicowi utopiści.

środa, 19 sierpnia 2009

Precz z aptekarstwem i odważnikami, czyli o konserwatyzmie jeszcze słów kilka

Cała ta oświeceniowa spuścizna wraz ze swym nieodrodnym dzieckiem, demokracja liberalną jest o tyle nieprzyjemna, że stwarza warunki, a wręcz zachęca do tego, że każdy sobie może pomędrkować. Nie chodzi mi mędrkowanie typu: jak należy jeść bezę, bo to nie aż takie groźne, ale o układanie wszelakich teorii w ważkich sprawach politycznych. Mędrkujący na tym gruncie Robespierre wydedukował terror polityczny, jego kolega po fachu Marks Karol wpadł na pomysł socjalizmu – że sięgnę od razu po jedne z cięższych argumentów.

Dzisiaj, na początku XXI wieku, różnych: mniejszych czy większych, mało w sumie niebezpiecznych, ale i całkiem groźnych konstrukcji myślowych jest cała masa. Nad tą rzeczywistą, gołą polityką wisi ogromny nawis teoretyczno-ideologiczny zakrywający, ale i ją zniekształcający. Pączkują tu coraz to nowe polityczne czy para-polityczne pomysły – różne anarchokapitalizmy, neobolszewizmy, ale też ekologizmy, wegetarianizmy czy Ligi Ochrony Świnek Morskich. Po co to piszę? Ano po to, żeby odnieść to do tego z czym ja się utożsamiam i do tego z czym utożsamia się część z osób, które to przeczyta, mianowicie do myśli konserwatywnej.

Konserwatyzm, jak widać, też jest jednym z tych „-izmów”. Tyle, że od początku był „-izmem” zupełnie innego rodzaju, był sprzeciwem wobec nowopowstających tworów teoretycznych. Tyle, że zdają się tego nie dostrzegać niektórzy z tych, którzy dumnie nazywają się konserwatystami, popadając w to samo racjonalne ujmowanie świata. Popadł w nie p. Wielomski ze swoim towarzystwem, popadają inni monarchiści czy nawet konserwatyści niereakcyjni. Ale spójrzmy na restauracjonizm – powrót do dawnych form instytucjonalnych jest teoretycznie oczywiście możliwy, ale czy ta odrestaurowana monarchia, wraz z ogromnymi zmianami społecznymi, kulturowymi czy obyczajowymi będzie tym samym co kiedyś? Szczepan Twardoch pisze o tym w następujący sposób:

„Józef de Maistre nie jest na pewno mniej spostrzegawczy. Jego najdonioślejszym osiągnięciem jest być może to, że nie dał sobie zamydlić oczu koroną Ludwika XVIII, liliami powiewającymi znowu, po ponad ćwierć wieku, nad Francją. De Maistre wiedział, że dekoracjami z dykty można zasłonić ruinę spalonego królewskiego zamku, lecz nie da się go tak odbudować. Rivarol relacjonuje rozmowę Ludwika XV z dworzaninem: król pyta o godzinę, dworzanin odpowiada – „Jest ta godzina, której sobie Wasza Wysokość zażyczy”. Ludwik XVIII mógłby co najwyżej oszukiwać, po kryjomu przekręcając wskazówki zegarka. De Maistre, nawet za Restauracji, pokłada swą nadzieję w Bogu. Wie, że na ziemi już przegraliśmy.”

Tak więc z tej strony naprawdę nie trudno konserwatystom integralnym przywalić. Ale przywalać można też całej plejadzie publicystów czy bloggerów, którzy nie pojmują, że tego kulturowego szkła, które się rozbiło, nie można już posklejać. Robi to lewactwo i ma rację. Przekonanie o niezmienności form musi prowadzić do tworzenia sobie utopii. Zresztą lewica często ma rację definiując obecne procesy społeczne, których nierzadko nie widzi, albo i też nie chce widzieć prawica.

Zatem, czymże ma być dzisiejszy konserwatyzm? Odpowiedź jest u Ernsta Jungera. Ten pisze: „Tradycja to nie ustalona forma, ale żywy i wieczny duch, za manifestacje, którego odpowiedzialne jest każde pokolenie”. Tak samo: „Konserwatyzm nie jest przywracaniem tego, co było, ani trwaniem przy tym, co jest, ale życiem z tego, co obowiązuje zawsze”. Ujmowanie natury ludzkiej w karby teorii jest jej wrogie, tym bardziej gdy są to koncepcje uniwersalne, a przez to abstrakcyjne. Konserwatyzm odnosi się tylko do „tu i teraz”, do konkretnych i szczególnych ludzi oraz społeczeństw i narodów, wszystkie „powszechności” jak np. pojęcie „ludzkości” biorąc za wyimaginowany liberalny frazes. Póki co jej nie ma, dlatego nie ma też choćby żadnych powszechnych praw człowieka.

Z natura ludzką nie można dyskutować, nie można jej próbować zmieniać. Może ona być ograniczona jedynie tak samo niezmiennym Prawem Bożym, które wraz z nią tworzy zbawienne napięcie, bo ogranicza ją i nie pozwala pójść w samopas. Wszelkie racjonalne i teoretyczne majstrowanie przy niej kończy się tylko różnymi egalitaryzmami, feminizmami, ślubami par gejowskich czy odbieraniem rodzicom dzieci przez państwo, co ma miejsce na masową już skalę w Szwecji.

Tak więc o odkopanie tej natury z demoliberalnej skamieliny powinno chodzić. Dla Jungera tymi praformami są walka i miłość. Nie jest to żadne „poprawianie świata”, lecz powiedzenie wszystkim poprawiaczom stanowczego „nie”. Nie ma tu miejsca na tworzenie jakiś uniwersalnych, jedynie konserwatywnych systemów gospodarczych czy ustrojowych, jakby chcieli niektórzy. To zwykłe mędrkowanie, które z realnym życiem, a tym samym z konserwatyzmem nie ma wiele wspólnego.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Parafrazując niejakiego Marksa Karola:

Historia jest lokomotywą rewolucji.

środa, 12 sierpnia 2009

"Również upowszechnienie zasad narodowej demokracji zapoznało kolorowe ludy z nowymi i skutecznymi środkami emancypacji. Weksle pożyczek wojennych w formie krwi i siły roboczej, które u tych ludów zaciągnięto, są teraz okazywane przy wykorzystaniu tych samych zasad, na które powoływano się podczas ich zaciągania.
Istnieje zasadnicza różnica, czy konfrontacja przebiega z buntowniczymi książętami, kastami wojowników, z ludami górskimi i bandami rabusiów, czy też z wykształconymi na europejskich uniwersytetach adwokatami, członkami parlamentów, dziennikarzami, laureatami Nagrody Nobla i ludnością, u której obudzono zmysł humanitarnego frazesu i abstrakcyjnej sprawiedliwości. Również mniejsze skrupuły towarzyszą wymianie strzałów w północnoindyjskich kotlinach albo na egipskiej pustyni, niż wymianie uprzejmych frazesów na kongresach, które dzięki nowoczesnej technice przekazu informacji, mogą liczyć na odzew światowy"


Ernst Junger
„Atmosfera bagna”, 1932

wtorek, 11 sierpnia 2009

Kościół Katolicki, a ponowoczesność

Ciężko jest być konserwatystą czy nacjonalistą. W zasadzie cała ta walka z wiadomymi siłami coraz większym stopniu przypomina jakieś wkładanie co pewien czas kija w szprychy, a nie walkę dwóch przeciwników na równych zasadach. Nie żebym płakał, że „mało mamy demokracji” czy coś w tym stylu, bo do tego cynicznie przyzwyczaił nas przeciwnik, ale o to właśnie chodzi, że „zwiększanie ilości” tej demokracji, polega na czymś dokładnie odwrotnym. W sumie po części rozumiem tych lewaków, skoro twierdzą, że mają rację to logiczna tego konsekwencją jest to, że tych, którzy racji nie mają będą chcieli jakoś „wykolegować”. Tyle, że robi się to w dość ohydny sposób, prezentując – sorry – przygłupiej widowni cały ten niby demokratyczny teatrzyk.

Można by powiedzieć – używając języka młodych (to wobec zarzutu, że prawica nie „otwiera się” wystarczająco na ludzi młodych) – że jesteśmy w ciemnej dupie. Te całe 200 lat wstecz to tak naprawdę pasmo mniejszych czy większych porażek prawicy. Konserwatyzm przegrywa walkę w zasadzie na każdym polu: polityka, kultura, życie religijne czy wizja społeczeństwa to sfery albo przebudowane przez lewactwo od nowa, albo w ogóle zanegowane. Partiami prawicowymi dzisiejszej zachodniej Europy w rodzaju Partii Konserwatywnej w Wielkiej Brytanii czy francuskiej UDF można by straszyć w sennych wizjach wcale nie ortodoksyjnych konserwatystów sprzed stu lat. Cały dyskurs polityczny przesunął się tak bardzo na lewo, że gdyby przyłożyć do tego konserwatyzm par excellence jako doktrynę polityczną to musiałoby się okazać, że w rzeczywistym życiu politycznym mamy do czynienia z lewicą i umiarkowaną lewicą, którą się staje nieuchronnie koncesjonowana część prawicy po dopuszczeniu do realnej (parlamentarnej) polityki.

Żyjemy w świecie, w którym dawne formy leżą rozsypane jak stłuczone szkło. Nadszedł czas nowego „hellenizmu”, epoki, w której wyjałowiona ziemia cywilizacji zachodniej rodzi tylko karykatury dawnych idei. To co mam na myśli od początku pisania tego tekstu to rola, a także chyba powinność w całej tej skarlałej rzeczywistości Kościoła Katolickiego. Jest to instytucja, która – w porównaniu do innych – zachowała się w dość w sumie znośnym stanie, a już na pewno całkiem znośnym do momentu Vaticanum II.

Żeby nie przedłużać: Kościół dla każdego komu dawny porządek rzeczy jest choć w jakimś stopniu drogi jest czymś w rodzaju drogowskazu, punktu orientacyjnego do którego zawsze można powrócić mając pewność, że będzie tam gdzie był zawsze. Rodzajem latarni morskiej, którą się widzi z najodleglejszych miejsc wędrując po rozciągłym świecie. Dla wielu jest czymś w rodzaju azylu, gdzie można się schronić razem z tym w co się wierzy, nie będąc nazywanym oszołomem. Jest jedynym miejscem, któremu los powierzył powiernictwo nad Tradycją, choć to żywa część jej samej. Bez stałego oparcia w postaci tradycyjnego Kościoła właściwie żaden konserwatyzm nie będzie możliwy. Stanie się tak samo relatywny jak wszystko inne i popłynie w rewolucyjnym nurcie przemian społecznych.

Znaczący wydaje się tu być stosunek konserwatyzmu rewolucyjnego do Kościoła. Pogląd zakładający zmienność form na przestrzeni dziejów i z tą zmiennością się godzący za jedyną formę, która „musi” trwać niewzruszona uznaje właśnie Kościół. Jego niebagatelną rolę dostrzega też wielu ateistów, żeby wspomnieć choćby prof. Wolniewicza. Sobór Watykański II był przykrym błędem Kościoła. Źle by się stało, gdyby dalsze zmiany miały nastąpić w przyszłości. Każde nowinkarstwo jest tutaj szkodliwe, bo doprowadzi do upłynnienia całej doktryny, a wraz z nią poślizgu nabierze cała konserwatywna aksjologia. Hierarchia kościelna nie może godzić się na żadne kompromisy z rzeczywistością.

I po prostu niedobrze mi się robi kiedy widzę jak abp Życiński firmuje kościelnym autorytetem przedsięwzięcie pt. „Przystanek Woodstock”. Tak samo rzecz się ma jeśli chodzi o wypowiedzi Życińskiego odnośnie gejów. Zresztą co tu dużo się rozpisywać – wiadomo powszechnie jakie poglądy ów hierarcha reprezentuje. Wpisuje się to oczywiście w szerszy trend, który sprawia, że chociażby w Szwecji związek homoseksualny dwóch pastorów jest zupełnie normalny. No, u nas na razie nie ma takich liberalnych fajerwerków (strach pomyśleć co by było gdyby kościół szwedzki należał do KK), za to mamy tych swoich kilku Życińskich, których, uważam, że tak samo powinniśmy temperować.

Poza tym wszystkim Kościół pełni role naturalnej bariery ochronnej, czegoś w rodzaju układu immunologicznego społeczeństwa przed lewacka zarazą, dla wielu ludzi jest światopoglądowym kręgosłupem – jeśli on padnie, będziemy mogli rozejść się swobodnie do domów.



Dokument Frondy "Postęp po szwedzku":





poniedziałek, 3 sierpnia 2009

- Gdzie idziesz? - Przed siebie.

Stwierdzenie, że światem rządzą lewacy (Żydzi, masoni) jest tak naprawdę w swej istocie stwierdzeniem bardzo optymistycznym, bo oznacza, że lewaków ( Żydów, masonów) można by najzwyczajniej w świecie z tej uprzywilejowanej pozycji usunąć i wstawić tam swoich ludzi. Sytuacja staje się dużo bardziej poważna, gdy dojdziemy do wniosku, że rola człowieka w kierowaniu ogółem zjawisk i procesów jest zdecydowanie ograniczona, sam zaś człowiek jest raczej jednym z elementów przyrody i to raczej jej przedmiotem, a nie podmiotem.

W ogóle śmieszne wydają mi się stwierdzenia zakładające, że można to wszystko „wziąć za mordę” i pokierować po swojemu. W sensie: żeby naprawdę rządzić, tj, wpływać na procesy społeczne i na mentalność ludzi, a nie ograniczać się do płytkiej administracji polegającej na rozstrzyganiu czy maksymalna prędkość w terenie zabudowanym ma wynosić 50 czy 60 km/h. Bardzo popularne wydaje się być przekonanie, że wszystko co złe na świecie to wina człowieka: jego błędy na władczych stanowiskach, źle skonstruowany system, złe intencje. Pogląd ten wyrasta tak naprawdę z oświeceniowego antropocentryzmu, na którym opierają się wszystkie wizje budowy „nowego świata” poubierane w różne ideologie. Jest zatem lewicowy, choć niestety nie obcy w środowiskach określających się jako prawicowe czy nawet reakcyjne. Najjaskrawszym przykładem są tu monarchiści ze swoją monarchią. Ustrój tak naprawdę ma znaczenie drugorzędne, a sam jego zmiana nie rozwiąże ani jednego problemu.

Tak więc, decydujący wpływ na kształt rzeczywistości mają przede wszystkim procesy społeczne, takie jak emancypacja stanu trzeciego, powstanie „stanu czwartego”, a więc pojawienie się mas robotniczych, emancypacja kobiet czy w tej chwili narodziny i rozrost kultury gejowskiej. To te procesy rozkładały potężne aparaty państwowe, a nie na odwrót!
Pytanie teraz idzie o to czy coś tymi procesami steruje, a jeśli tak to co? Kluczowym wydają się tu być dwie kwestie, w zasadzie powiązane ze sobą: rozwój technologiczny i system gospodarczy. Rzeczy, które zmieniały rzeczywiście oblicze całych społeczeństw to wynalazek druku, powstanie wysoko nakładowej prasy, wynalezienie łączności radiowej, XX- wieczna informatyzacja. Nie było to skutkiem żadnej ideologii, przeciwnie – dopiero umożliwiło ich powstanie i zafunkcjonowanie.

Postęp technologiczny jest faktem i nie mam zamiaru go negować. Natomiast zupełnie czymś innym jest postęp jako idea, który służy liberałom, bądź socjalistom do nagabywania kolejnych baranów do stada, to „kroczenie naprzód” ludzkości. Znamienne jest to „naprzód” – ludzkość w świetle tej teorii nie zmierza w żadnym konkretnym kierunku, nie stoi przed nią żaden wyznaczony cel, który należy osiągnąć, po aby w końcu odpocząć i cieszyć się życiem. Idziemy „przed siebie”.

Można oczywiście tak sobie rozmawiać o postępie, cieszyć się pod warunkiem tylko, że nie zna się i nie operuje pojęciem prawa naturalnego. Żelazne prawa przyrody sprawiają, że wraz z postępem (technologicznym) konstrukcja społeczna zaczyna się w coraz większym stopniu odrywać od tego co podyktowała nam apodyktycznie przyroda. Skutkiem ubocznym kapitalizmu jest nowy typ człowieka: filister-indywidualista, przewrażliwiony na punkcie swojego bezpieczeństwa, nad wyraz ceniący spokój, wygodę, komfort, dobrobyt, cały czas z pełnym brzuchem, więc spokojny i nie agresywny. Tyle, że wobec wroga zupełnie bezbronny. Nie chodzi nawet tępą siłę fizyczną – bezbronny jest swoją niepłodnością wobec rozmnażających się gwałtownie Arabów czy Chińczyków. Bezbronny jest swoim przeintelektualizowaniem, kiedy uważa, że na wszystkie pytania musi odpowiedzieć i wszystko tolerować.

Jest on produktem cywilizacji (tak pojmowanej jak pojmował ją Spengler, a więc jako dopełnienie i zmierzch kultury). Zatraca zupełnie instynkt, coraz bardziej wszystko racjonalizuje, ceni sobie „wolność”, więc konstruuje „wolnościowe”: demokrację liberalną i kapitalizm. Jakość odchodzi wypierana przez liczbę – to właśnie nacisk na ekstensywność jest charakterystyczny, wraz ze swoim przyjściem cywilizacja początkuje proces zwielokrotniania „produkcji”, tyle, że czym więcej produkuje, tym mniej jest to wartościowe i tym bardziej pozbawione duszy. Następuje stopniowe wyjaławianie z metafizyki.
Coraz bardziej znaczącą rolę w takiej sytuacji zaczyna odgrywać pieniądz. Przestaje z czasem być tylko ekwiwalentem jakiegoś dobra i sposobem, który miał jedynie ułatwiać życie, staje się zaś wartością samą w sobie, podporządkowując sobie kolejne obszary życia. Zyskowność jest coraz bardziej znaczącą kategorią oceny rzeczywistości.

Nie chodzi mi o to, żeby to jakoś drastycznie zmieniać, w sensie: robić jakąś rewolucję i tego typu rzeczy, bo nie ma raczej na dłuższą metę innej możliwości niż mariaż któryś awatarów demoliberalizmu i kapitalizmu. Na pewno nie w Europie i nie teraz. Tyle, że ten hurraoptymizm postępu jest zupełną ułudą, należy sobie zdawać sprawę, że każda zmiana społeczna jest tylko kolejną zmarszczką na twarzy cywilizacji, która bynajmniej nie odmładza jej i nie nadaje jej wigoru, a wręcz przeciwnie.
Najnowsze „Arcana” drukują świetną ankietę na temat mediów – czy pożarły już ostatecznie politykę, kto nimi rządzi, czy istnieje przestrzeń publiczna poza nimi? Marek Has stawia tezę, że ten hurraoptymizm jest niezbędny do utrzymania całego systemu. Powodem ma być stale rosnąca podaż pieniądza na rynku, nie będąca w zależności z przyrostem dóbr na rynku swobodna kreacja kapitału. Jego pokryciem na rynku staja się zobowiązania kredytowe, a więc obietnice przyszłych dóbr. Ich coraz większa ilość przesuwa ten optymizm coraz dalej w przyszłość.

Tak więc, coraz większa rolę jako czynnik władczy zaczyna odgrywać pieniądz, idee natomiast tracą na znaczeniu. Ciekawym jest pytanie w jakim stopniu dajmy na to TVN jest lewicowy, a w jakim po prostu koniunkturalny? Obecnie ostatnią instancją oceny medium jest zysk, cała ta lewicowa otoczka obliczona jest pozbawienie społeczeństwa naturalnych barier, które powodują, że czegoś mógłby nie kupić albo kupić mniej. Interesy koncernów medialnych i producentów są tu tożsame – jedni zarobią na reklamach, drudzy na sprzedaży. Gra idzie zatem o to, żeby „rozmiękczyć” społeczeństwo, usunąć tkwiące w nim normy, które mogłyby działać hamująco. Z oczywistych powodów służy do tego „wolnościowa” ideologia lewicowa. Propaganda w starym stylu, tak jak uprawiała ją Wyborcza, wydaje się stawać przeżytkiem, co pokazuje spadający nakład.

Smutne to oczywiście, że tym decydującym czynnikiem staje się zysk. I to zysk zależny od upodobań masy, a więc pociągający za sobą zwulgaryzowanie, płytkość, strywializowanie, schlebianie najniższym instynktom, odrzucenie tradycji i norm społecznych. Takim ten świat się staje, wy nie wierzcie kapłanom postępu, że będzie tylko lepiej! Oni mają żywotny interes, aby tak mówić. Nie ma żadnego new order, nie pojawili się, aby Wam coś dać, chcą jedynie zabrać!
Optymizmu wiele w tym nie ma, ale – jak napisał Spengler – optymizm to tchórzostwo.

piątek, 31 lipca 2009

Wakacyjne rozkminki na niewakacyjne tematy

Tak sobie żyjąc ostatnio odkryłem pewne uczucie. Cholernie głębokie i przezierające do szpiku kości, na wylot i z powrotem poddane mu ciało. Chodzi mi o pogardę. Do tej pory myślałem, że ją znam i to dość dobrze, choć nie z powodu takiego, abym z niej jakoś przesadnie często korzystał. No ale nie, tak naprawdę nie miałem pojęcia co znaczy czymś lub kimś gardzić. Mimo, że słyszałem o niej wielokrotnie nie znałem jej. Najprawdopodobniej jest tak, że do pewnych uczuć trzeba po prostu dojrzeć. W pewnym wieku na niektóre sprawy zmienia się ogląd, tak, że czasem nawet to co wcześniej wydawało się ujarzmione i poznane, oswojone i oczywiste takowym przestaje być. Drzwi których do tej pory się używało stają się bezużyteczne, pojawiają się za to nowe, które zapraszają do siebie swą otwartością. Zwykle wejść się po prostu opłaca, bo można zobaczyć rzeczy o których się do tej pory nie miało się pojęcia, żyjąc mniej lub bardziej swobodnie bez nich, często nawet nie zdając sobie sprawy, że w tej pogmatwanej rzeczywistości gdzieś istnieją i czekają jak dojrzałe owoce na zerwanie.

Ja ostatnio znalazłem się w pokoju gdzie leżała pogarda. Ktoś kto nie zna pogardy mógłby pomylić ja z nienawiścią, mi wydaję się, ze to nie są nawet pokrewne uczucia. Nienawiść jest gorąca, namiętna, pogarda zaś zimna jak lód. Nienawiść aktywna – chce szarpać ciało pazurami, pogarda to chyba najbardziej „bezczynne” uczucie – najchętniej zamieniłaby w niebyt, ograniczyła do nicości i tak pozostawiła. Nienawidzić to krzyczeć, gardzi się poprzez milczenie. Nienawiść to chęć konfrontacji i pokonania, pogarda to wypieranie ze świadomości. Z jednej strony jest zatem „bezinwazyjna”, ale zarazem tą swoja bezinwazyjnością” przerażająca. To bomba atomowa stosunków międzyludzkich, po użyciu której zostaje jedynie spalona ziemia. To czego bym naprawdę nie chciał, to żeby wzgardził mną ktoś na kim mi zależy.

Co ciekawe to to, że pogarda to jedno z tych uczuć, które uszlachetnia. Bo gardzić można tylko i wyłącznie z pewnej wysokości. Tak więc nie jest niska. Czuję, że moja osobowość jest dzięki niej jakby pełniejsza i dojrzalsza. Nieuchronnie pojawia się jednak jeszcze inna (pokrewna?) kwestia, ta którą nietzscheański Zaratustra z racji jej wpływów zwie „Panem całego świata” – kwestia dobra i zła. Tyle, że z tym Panem nie mam ochoty dzisiaj rozmawiać. Choć dyskusja byłaby by pewnie długa i interesująca. Dziś chce po prostu gardzić.

czwartek, 2 lipca 2009

Życie


Tak sobie i myślę i dochodzę do wniosku, że temu naszemu nowoczesnemu życiu brakuje Życia. Właśnie tego Życia pisanego przez duże „Ż”. Ktoś by pomyślał, że jadę jakimś niepotrzebnym patosem. Myślę, że jednak nie w tym miejscu. To czemu ta cywilizacja w coraz większym stopniu ulega to paranoiczne przewrażliwienie na punkcie bezpieczeństwa. Ślepa wiara w to, że bezpieczeństwo, wygoda, dostatnie (dostatnie materialnie) życie to to, czego najbardziej potrzebuje człowiek, (w wersji dla liberałów – jednostka). W sumie wypadałoby, pisząc o tym używać tej „jednostki”, bo dzieje się to w wyniku tego liberalistycznego bajdurzenia, ale że liberałem nie jestem, ani dla liberałów nie pisze, więc pozostańmy przy „człowieku”.

Tak więc, jakie musi być dobre auto? Szybkie? Gdzież tam – musi być przede wszystkim bezpieczne. To samo żywność – smaczna? No tak, ale pod warunkiem, ze jest bezpieczna. Apartamentowce, które się buduje również mają ta podstawową zaletę, że są bezpieczne i znajdują się w bezpiecznej okolicy. Skutkiem przyznania nam piłkarskiego Ojro, będzie to, że wreszcie „polscy kibice” będą mieć bezpieczne stadiony. Bezpieczne kredyty, wakacje, emerytury, lakiery do włosów, autostrady i papki dla niemowląt to norma, na która prawie nikt już nie zwraca uwagi.


Ta zbiorowa histeria świetnie dała się zauważyć całkiem niedawno, kiedy pojawiła się tzw. świńska grypa – w powszechnej opinii zarówno ekspertów, jak i zwykłych lemingów, bardzo niebezpieczna. Oczywiście mało komu cokolwiek się stało, ale „ryzyko było wysokie”.

***


Liberalizm ma nam zagwarantować nowy, lepszy świat.. Świat bez wojen, konfliktów, gdzie każdy człowiek, korzystając ze swojego grubego portfela, będzie się czuł bezpiecznie, a wszyscy się będą nawzajem kochać. Żeby ten stan osiągnąć produkuje się bezideowego leminga, bezideowego po to, bo gdyby miał jakieś poglądy i wierzył w coś poza kultem pieniądza i bezpiecznej dupy, to jeszcze mógłby robić coś tak paskudnego jak walczyć o to. Teraz samo pojecie „walki” ma już wydźwięk zdecydowanie negatywny – walczyć mogą co najwyżej piłkarze na boisku, w najlepszym wypadku pedały o swoje „prawa”, ale przecież to konieczne.

Jednym z elementów tej mentalności jest totalnie ślepa wiara w jakąś zbawienna moc prawa. Liberałowi wydaje się, że jak coś napisze na papierze i zadekretuje jako prawo, to już tylko z tego powodu stanie się to rzeczywistością. Rezultatem jest to, że stosunki międzyludzkie mają w coraz większym stopniu charakter układów prawnych, japiszony mają coraz mniej przyjaciół i znajomych, a coraz więcej „współpracowników”. Tu wylewa się ta nędza tego sposobu myślenia.

Myślenie to nie zakłada czegoś takiego jak Honor, który byłby ważniejszy niż wygodny fotel. Taki japiszon, gdyby go zwyzywać na ulicy, co najwyżej zadzwoni na policję albo w ogóle sobie pójdzie jak gdyby nigdy nic, ciesząc się żałośnie, że wszystko gra, bo nie stracił komórki.

To tchórzostwo, nazwijmy je sobie prywatne, ma przełożenie również na postrzeganie życia społecznego i świata w ogóle. Niech minister spraw zagranicznych jedzie do Brukseli i przeprasza cywilizowaną Europę za to, że w ogóle istniejemy, a nie twardo broni polskiej Racji Stanu. Po co się kłócić, szarpać nerwy, jeszcze ktoś powie, że „nie dorośliśmy do Europy” i trzeba będzie tego polactwa znowu się wstydzić. Zero jakiejkolwiek dumy z własnej tożsamości, za to zupełnie bezkrytyczne przyjmowanie wszystkiego co płynie coraz szerszym strumieniem z Zachodu. Wildstein ostatnio pytał, czy choć formalnie uzyskaliśmy niepodległość, to czy jako naród posiadamy podmiotowość. Temat z pewnością na osobny wpis, ale z odpowiedzi na pewno nie było jak się cieszyć.

Nasuwa mi się też na myśl pytanie - czy możliwe było by dzisiaj coś takiego jak sławne przemówienie Becka w Sejmie 5 maja 1939 w obliczu niemieckiego zagrożenia? Czas polityków, którzy powołują się na Honor jest już jednak chyba za nami. To jest właśnie dramat tej cywilizacji. Rezygnujemy z wartości na których została zbudowana, kastruje się to co było w niej najlepsze.

***


Gdzie jest Życie? Na trybunach jest Życie! Przynajmniej jeszcze na razie, choć lemingi coraz głośniej domagają się, aby móc bezpiecznie i kulturalnie kibicować, a system wydaje się być coraz bardziej zdeterminowany, żeby ich pojękiwaniom uczynić zadość, „młodzi, wykształceni” mają przecież pieniądze, pop-corn i cola to będzie świetny biznes. Robi się ludziom wodę z mózgu, głosząc, że na mecze chodzi się po to, aby oglądać jak dwudziestu dwóch facetów biega za piłką. Nie po to, na pewno to nie jest najważniejsze dla tysięcy chłopaków, ale także i dziewczyn, którzy przychodzą na swój stadion, a dziennikarz, który twierdzi, że ktoś kto myśli inaczej nie jest „prawdziwym kibicem”, nie jest dla mnie prawdziwym dziennikarzem. Wszystkie te Stece, które nie mogą tego przeboleć, nie zdają sobie sprawy, że to być może jeden z tych wentyli bezpieczeństwa, które utrzymują im ten system w dość w sumie znośnym stanie.


Na razie tyle.

Pozdrawiam.

wtorek, 30 czerwca 2009

Czuję, więc jestem. Na bezdrożach racjonalizmu

Nowoczesny świat nieustannie wymaga od nas racjonalnych uzasadnień. Wszystko co robimy musi być czegoś logiczną konsekwencją. To co nie jest okiełznane przez rozum ma być zagrożeniem, jakimś zabobonem, którego wyznawanie odbiera powagę i jasno wskazuje miejsce w Krainie Ciemności.
Każe nam się uzasadniać wiarę w Boga, poczucie narodowości czy przywiązanie do Tradycji. Często sami przyjmujemy tego typu sposób dyskusji i próbujemy tłumaczyć, podawać racjonalne powody dla których wyznajemy nasze idee. Musi to oczywiście kończyć się porażka i dawać pożywkę dla oponentów.

David Hume stwierdził już dawno temu, że „reguły moralności nie są konkluzjami wysnutymi przez ludzki rozum”. W zasadzie zdanie to powinno wystarczyć za cały ten wpis. Nad tym co czuje serce nie można dyskutować. Swojego poczucia polskości nie mam zamiaru nikomu tłumaczyć. Każdy przyzwoity Polak powinien czuć to samo. Jeśli nie czuje i domaga się wyjaśnień to ma widoczny problem ze sobą.

Najważniejszych rzeczy w życiu nie można pojąć rozumowo. Człowiek nie jest zbiorem atomów i komórek zlepionych ze sobą, religia to nie zbiór pragmatycznych zasad, mających ułatwiać nam życie, naród to nie suma jednostek, mówiących po polsku, a małżeństwo to nie umowa podpisana w Urzędzie Stanu Cywilnego. Wszystkie te pojęcia mają swoja niewidzialna godność i wzniosłość, które są ich istotą. Tego nie można w żaden sposób zmierzyć, czy ubrać w słupki procentowe. To właśnie osoby, które nie widzą tej istoty mogą domagać się prawa do eutanazji, aborcji, żądać równouprawnienia dla gejów, lesbijek, feministek czy innych wynalazków współczesności. Tak samo „odnaradawiania” narodów Europy przez brukselską maszynę i reszty wynaturzeń, które na prawicy zwalczamy.

Zwalczamy je, bo czujemy, że są złe – intuicyjnie, dokładnie tak jak klucze ptaków wędrownych wyczuwają pogodę, robiąc to daleko lepiej niż wszystkie stacje meteorologiczne tego świata. To jest właśnie siła praw natury, których my tylko jesteśmy częścią i podlegamy z taka samą siła jak wszystko co żyje.
Tego pierwiastka często się nie dostrzega. Nie widza go niejednokrotnie wielkomiejscy „uczeni”, zupełni nieraz oderwani od rzeczywistości i zachowujący się tak samo jak fizyk zachowuje się w swojej pracowni. Idea z laboratorium, choćby była w najwyższym stopniu spójna, nie może mieć ducha. Nie można w nią wierzyć, można ją tylko rozumieć. Tego typu mentalność funduje nam ten aseptyczny, materialny świat, oprawiony później w ramy politycznej poprawności. Świat, który boi się wierzyć i szydzi z wiary, a do rozmowy o wartościach chce zakładać biały fartuch i gumowe rękawiczki.

To rozumowanie nie może być trafne. Nigdy nie dotrze do sedna. W rzeczywistym świecie duch jest wszędzie, w każdym przejawie ludzkiej egzystencji. W uśmiechu, w podaniu ręki, w dowolnej relacji międzyludzkiej. Jest sensem naszego życia. Materia jest dla niego tylko formą, czymś w rodzaju nośnika. Te prawa zostały nam dane, nie wolno nam z nimi polemizować. Tylko pyszni antropocentryści i konstruktywiści mogą chcieć się na nie zasadzać albo udawać, że ich nie widzą.

Sam kiedyś myślałem podobnie. Byłem wojującym ateuszem i liberałem. Na szczęście nie jestem już ani jednym, ani drugim. Świata nie wymyślimy sobie innego niż jest ten, prawa natury wcześniej czy później rozsadza każdą lewacką utopię. Polityka to nie diagramy i wykresy z przyrostem PKB, nie powie nam nic o niej rocznik statystyczny. Polityka to sfora wilków, w której toczy się nieustanna walka o miejsce w hierarchii, to każda grupa ludzka, czy to w pracy, szkole czy w każdym innym miejscu, gdzie niechybnie musza się pojawić stosunki podległości i zależności, to drzewa w lesie, które walczą o światło. Tak więc pacyfiści, porzućcie wszelką nadzieję. Życie to walka, nie walczy tylko to, co nie żyje. Każda idea, która tego nie zakłada może być jedynie szkodliwą utopią i wygładzaniem rzeczywistości.

Do poznania Prawdy nie posłużą nam mikroskopy ani kalkulatory. Możemy ją tylko poczuć i przeżyć. Jakby to górnolotnie nie brzmiało. Te wartości są najcenniejszym co mamy, sprawiają, że nie jesteśmy bezładna masą, ani jako jednostki, ani jako naród, lecz częścią wpisaną w jedną, bezkresną i sensowną całość.

Ile cukru w cukrze, czyli o demokracji w Unii Europejskiej

Traktat Lizboński, pośród wielu już znanych nowoczesnych dogodności , przemyca jedną, starannie zakamuflowaną (w postaci przypisu do przypisu – sic!) dogodność. Jest na tyle dobrze ukryta, że bardzo niewiele ludzi, nawet tych zajmujących się tematyka europejską o niej wie. A szkoda, bo dogodność ta jest bardzo ciekawa i ciekawa byłaby z pewnością debata na jej temat.

Chodzi mi o rzecz, którą w Brukseli ujęli w następujący sposób:

“Pozbawienie życia nie będzie uznane za sprzeczne z tym artykułem (czyli zakazem kary śmierci), jeżeli nastąpi w wyniku użycia siły, która jest co najmniej absolutnie niezbędna:
a) w obronie jakiejkolwiek osoby przed bezprawną przemocą;
b) w celu wykonania zgodnego z prawem zatrzymania lub uniemożliwienia ucieczki osobie zatrzymanej zgodnie z prawem;
c) w działaniach podjętych zgodnie z prawem w celu stłumienia zamieszek lub powstania.”

Ponadto “Kraj/stan może stworzyć klauzulę dla kary śmierci w odniesieniu do czynów popełnionych w czasie wojny lub nadciągającego zagrożenia wojną; taka kara będzie zaplikowana tylko w instancjach (ułożonych) w ramach prawa i w zgodności z jego klauzulami.”

Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to jakoś nie przystaje do tej naszej nowoczesnej Europy. Toż to mamy przecież demokrację, prawa człowieka, wolność słowa i wiele innych, równie postępowych rzeczy. W Europie nie strzela się przecież do protestującego tłumu! Można ewentualnie przynieść mu kanapki, ale kto widział, żeby strzelać! Nawet na Białorusi robi się co najwyżej „ścieżkę zdrowia”.

Zastanawiające, nieprawdaż? Nawet chyba bardziej, niż rozmowa V.Klausa z czołowymi przedstawicielami eurokracji na Hradczanach. Sprawa, według mnie wygląda naprawdę poważnie – przecież czyn prowadzący do wywołania zamieszek to pojęcie tak szerokie, że można pod to podciągnąć całą masę rożnych rzeczy, łącznie z pisaniem przeze mnie tego tekstu. Eurokraci zdają sobie z pewnością sprawę, w jak głębokiej defensywie mogą się niedługo znaleźć, kiedy wściekli ludzie wyjdą na ulicę, po tym jak kryzys rozgorzeje na dobre i złoży się jak domek z kart system emerytalny. Rytualne mowy o demokracji mogą wtedy nie wystarczyć i wolności słowa będzie trzeba bronić innymi, mniej wyrafinowanymi środkami.

Nasuwa mi się tu analogia z tym, co robił w rewolucyjnej Francji Robespierre. W pewnym momencie doszło przecież do sytuacji, że to co głosili jakobini, było podzielane już tylko przez zdecydowaną mniejszość narodu francuskiego, który żądał ustąpienia rządu. I chociaż Robespierre uważał się za demokratę, jego reakcją na brak poparcia było tylko wzmożenie terroru – skoro naród nie dorósł do idei demokratycznej, to trzeba go „ręcznie” do niej przystosować, oczywiście dla jego dobra (a jakże by inaczej!).
UE na razie cieszy się jeszcze jako takim poparciem, tyle, że utrzymuje się ono tylko i wyłącznie dzięki tej wątłej propagandzie medialnej i nawet lekkie uchylenie kurtyny, jak to się stało w Pradze, prowadzi do zamętu wśród funkcjonariuszy Euro-kołchozu. Całe to przedsięwzięcie to kolos na glinianych nogach – wystarczy spojrzeć jak wielkich nakładów potrzebuje na utrzymywanie poparcia.

Tak więc, kiedyś może się okazać, że nie jesteśmy jeszcze gotowi na przyjęcie prawdziwej idei europejskiej, Szczególnie może się tak stać u nas, w Ciemnogrodzie i możliwe, że będzie trzeba nas zaganiać kijem do europejskiego stada, gdzie za pomocą książeczek o dwóch kolegach-pingwinach , które znajdują jajko, wysiadują je i wspólnie wychowują, zaszczepi się nam prawdziwe, europejskie wartości. Ostra amunicja w karabinach wymierzonych w protestujących to kolejny dowód na to, że unijna demokracja z liberalnej zamienia się w totalitarną. Tolerancja (choć ja zdecydowanie bardziej wolę określenie dyktatura tolerancji) made in Bruksela, przypomina PRL-owską restaurację, w której można zamawiać wszystko, pod warunkiem, że jest w karcie dań.

Wróćmy jeszcze do kwestii: czemu na temat owego paragrafu jest tak cicho? Warto to połączyć z pytaniem: po co właściwie ten traktat jest Unii potrzebny? Po prostu strzelanie do tłumu słabo by się chyba komponowało z gdakaniem o demokratyzacji, zwiększaniu siły UE i dalszym rozszerzaniem Wspólnoty, które wymaga nowego traktatu (swoją drogą – UE była w stanie przyjąć dziesięć państw w 2005 roku bez tego traktatu, a nie jest w stanie przyjąć teraz małej Chorwacji? – jak dla mnie, argumentacja co najmniej śmieszna). Traktat ma jeszcze tą ułomność, że z pewnością nie jest ostatni. Oczywiste wydaje się być to, że po niedługim czasie od jego wprowadzenia eurokraci uruchomią kolejne przedsięwzięcie pt. „Unia potrzebuje nowego traktatu i coś z tym trzeba zrobić” i zacznie się przepychanie kolejnego bubla. Jak dla mnie klasyczna taktyka „salami”.

Żeby nie było, że jestem już taki całkiem anty-europejski, to powiem, że w jednej kwestii zgadzam się z panami z Brukseli. Mianowicie rzeczywiście nie było chyba sensu przeprowadzania referendum nad tym traktatem – tak naprawdę bardzo mało kto wie, co w nim dokładnie jest, a jeszcze mniej osób – jak to można zinterpretować. Świadczy o tym choćby paragraf, o którym pisałem. Wszystko wyjdzie zapewne w tzw. praniu, choć fakt, że zapowiada się ... różowo (albo jak kto woli – tęczowo). No i też straszno.

http://wolnemedia.net/?p=13482

"Kibol" - reakcjonista, piknik - postępowiec

Panie i Panowie! Drogie dzieci! Mam zaszczyt obwieścić Wam wielkie szczęście! Nie musicie już dłużej trwać w beznadziei i monotonii rzeczywistości! Nie musicie już dłużej załamywać rąk nad kryzysem! Nie musicie już po raz setny pisać jakim to szumowiną jest Niesiołowski! Albo Palikot! W świetle faktu, który Wam zaraz przedstawię, te sprawy przestają mieć jakiekolwiek znaczenie! Zatem – aby już dłużej nie trzymać audytorium w niepewności – ogłaszam: w najbliższy weekend startuje piłkarska Ekstraklasa!

***

Zastanawia mnie fakt, że często ci sami ludzie, którzy bez większych trudności potrafią zindentyfikować fałsz, którym posługują się Gazeta Wyborcza i walterowski TVN, natomiast tak łatwo ulegają propagandzie tych środowisk, traktującej o szeroko pojętej kwestii kibicowania, towarzyszącej nieodłącznie zawodom sportowym. A jest to ohydna sprawa. Lewactwo podjęło się jakiś czas szlachetnej akcji – chodzi o to, żeby WYTĘPIĆ CHULIGAŃSTWO ZE STADIONÓW I UCZYNIĆ JE BEZPIECZNYMI. TYM BARDZIEJ, ŻE EURO ZA PASEM.
Tak samo jak autostrady maja być bezpieczne, bezpieczna żywność, dokładnie tak samo bezpieczny musi być stadion. Wszystko po to, żeby nie doszło do kompromitacji polskiego lewactwa przed lewactwem europejskim. Tak więc trzeba zakasać rękawy i do roboty!

***

Jak powinien wyglądać kibic, żeby nie przynieść wstydu? To proste! Powinien mieć przede wszystkim co najmniej jeden szalik , ale czym większa ilość, tym oczywiście lepiej, tak samo w czym dziwniejszym miejscu przywiązany, tym lepiej świadczy o właścicielu. Na mecz czy zawody w skokach narciarskich nie wypada również wybrać się bez nakrycia głowy – w grę wchodzą przede wszystkim bejsbolówki i cylindry – tu również – czym większa pomysłowość, tym kibic jest większym kibicem. Dobrze też przed meczem kupić sześć piw popularnej marki – wtedy dostanie się kibicowską flagę Polski (co z tego, że z logo sponsora – z daleka przecież nie widać). O wymalowanie ryja nie trzeba się specjalnie martwić. Zrobią to bardzo miłe panie pod stadionem – cena to tylko 15 złotych od mordy. A jaki szyk! No bym zapomniał o jednej rzeczy – na stadionie trzeba przecież dać znać o swojej obecności – do tego celu najlepiej posłużą specjalne trąbki. Przykłada się ją do ust i można wyć i wyć! Nie wspominam już o koszulce z własnym nazwiskiem na plecach, bo to oczywistość.

***

Piknik ma tą swoją przypadłość, że pojawia się na stadionie jedynie wtedy, gdy jego drużyna wygrywa. Kiedy wyniku nie ma, taki osobnik bierze już swoją dziewczynę do kina czy do aquaparku. Mecz traktuje dokładnie w taki sam sposób – jako usługę. Kiedy film jest słaby, tez nie ma ochoty na niego iść. Ale kiedy już poziom można uznać za wysoki, to pojawia się wianuszek chętnych.
Ostatnio do Wyborczej zaczęli zgłaszać się kibice Lecha, którym nie udało się kupić biletów na wyjazdowy mecz Lecha z włoskim Udinese. Stowarzyszenie Kibiców „Wiara Lecha”, które dystrybuuje bilety na mecze wyjazdowe, przyjęło, że bilety będą mogli kupić ci, którzy wspierali Kolejorza przynajmniej na jednym wyjeździe w tym sezonie, czy to w lidze, czy europejskich pucharach. Kryterium i tak bardzo tolerancyjne, jednak „najwierniejsi” fani czytający Wyborczą mu nie sprostali. Każdy chętny biletu nie mógł otrzymać, bo klub dostał tylko 1700 wejściówek na stadion w Udine, więc jakaś selekcja była konieczna.
Ale Wyborcza zrobiła aferę pod tytułem „mafia piłkarska w Poznaniu”. Na jej łamach pojawiły się wywiadu z pokrzywdzonymi piknikami, którym kazano iść na Małysza :).
Zastanawiający jest fakt, że wielu z zapłakanych „Lechitów” nie pochodziło z Poznania, tylko z takich miast jak Warszawa, Łódź czy Bydgoszcz. Dam sobie rękę uciąć, że wcześniej jeździli na Wisłę i Legię, kiedy te grały w europejskich pucharach.

***

Skoro już jesteśmy przy tej mafii, to warto temat pociągnąć. W Poznaniu działa bardzo prężnie – pełne trybuny, głośny doping i rewelacyjne oprawy. U Waltera na Legii mafię się tępi zdecydowanie. Tylko, że fatalnie się to odbija na frekwencji (spadła o ponad połowę) i dopingu (nie ma go zupełnie).
Wszystko tak naprawdę rozbija się o jedną kwestię – autonomiczność ruchu kibicowskiego względem działaczy. Ten autentyczny (nie piknikowy) nigdy nie pozwoli robić ze sobą co się żywnie podoba działaczom. Cholernie to jest ważne, jeśli chce się zrozumieć o co te wszystkie konflikty. Każdy działacz może tą autonomiczność zaakceptować i rozmawiać z kibicami na partnerskich zasadach (Poznań), albo powiedzieć jak Walter – nie macie nic do gadania.
Wyborcza i TVN nazywają poznańską kooperację mafią, same zaś promują walterowską koncepcje wymiany publiczności na tą, która będzie „kibicować obydwu drużynom”.

***

Regulamin wyjazdowy Lecha (za http://forum.wiaralecha.pl):

-wszyscy jeździmy tylko w barwach Lecha (koszulka, szal, ewentualnie czapeczka) - nic więcej
- żadnego obwieszania się wieloma szalami
- żadnych innych barw, czarnych koszulek, koszulek klubów zagranicznych, barw reprezentacji
- na wyjazdach zagranicznych - żadnych barw klubów zgodowych
- żadnych pomalowanych twarzy, dziwnych nakryć głowy, trąbek, klekotek i innych wynalazków
- zakaz picia w nadmiernych ilościach, spici w dzień meczu i na stadionie będą eliminowani
- żadnego zaczepiania miejscowych, wożenia się, lania na ulicach itp.
- zakaz kręcenia filmików i robienia zdjęć z sektora(są wyznaczone osoby do tego i to wystarczy, reszta niech skoncentruje się na dopingu)
- zakaz wymiany barwami z kibicami przeciwnymi
- żadnych okazjonalnych szali łączonych
- podczas podróży autem żadnych flag, szali, koszulek itp. w oknach
- na meczu wszyscy śpiewają
- jeżeli będzie to możliwe zbieramy się wszyscy w jednym miejscu i razem ruszamy na stadion
- szanujemy środki transportu
- żadnego wandalizmu - tylko rura wyżywa się na rzeczach martwych
- żadnych kradzieży
- bratanie się z służbami mundurowymi i ochroną jest niemile widziane(od pogaduszek po robienie zdjęć)

Myślę zatem, że pora obalić kolejny mit - zataczającego się „kibola”, który w jednej ręce trzyma butelkę piwa, a w drugiej kij bejsbolowy.

Sprawiedliwość czy "sprawiedliwość" ?

Dymisja ministra sprawiedliwości, Zbigniewa Ćwiąkalskiego nie pociągneła za sobą skutków, które pociągnąć powinna. W zdrowym społeczeństwie następstwem takiej rezygnacji powinno być rozpoczęcie debaty na temat koncepcji realizowania Sprawiedliwości, za co odpowiada resort o tej właśnie nazwie. Zwłaszcza, że śmierć Pazika brutalnie obnażyła słabości obecnie funkcjonującej doktryny.

W komentarzach po samobójstwie(?) Pazika szczególnie zirytowały mnie słowa rzecznika prasowego Centralnego Zarządu Służby Więziennej pani Luizy A. Sałapy, która na pytanie dziennikarki, czy cela Pazika nie mogła być w pełni monitorowana, łącznie z „kącikiem sanitarnym” , odparła, że „żyjemy w XXI wieku, nasz kraj należy do Unii Europejskiej, więc zapobieganie podobnym sytuacjom nie może uwłaczać godności skazanego. Europejskie standardy i prawa człowieka musza być przestrzegane”. Przyznam, że dawno nie słyszałem wypowiedzi podobnie głupiej. Z tego co wiem, w Stanach Zjednoczonych też są przestrzegane „prawa człowieka”, jednak tam cele dla najniebezpieczniejszych skazanych są w pełni monitorowane, w toalecie kamera obejmuje więźnia od pasa w górę. Tym prostym sposobem nad więźniem można sprawować całkowitą kontrolę.

Chorobą, która morzy państwo polskie po ’89 roku jest liberalizm prawny. Liberalizm pojmowany w sensie amerykańskim, tzn. socjaldemokratycznym. Prawo jest zbyt łagodne, a zarazem nader skomplikowane i niejasne. Postmodernizm zanegował tradycyjny podział na dobro i zło, tworząc miejsce dla moralnego relatywizmu. Przestępcy często uważani są za „ofiary własnego środowiska”, bierze się ich za wytwór społeczeństwa, w którym funkcjonują, co pozwala usprawiedliwiać najgorsze nawet czyny. Naczelny Moralizator III RP, Adam Michnik stwierdził kiedyś, że są to ludzie „chorzy”. Filozofia ta sprawia, że często ich dobro stawiane jest ponad dobro ofiary, a wyrządzone zło nie znajduje zadośćuczynienia, co sprawia, że ofiara traci poczucie sprawiedliwości i zwraca się przeciw państwu. Takie poczucie jest konieczne, gdy chce się budować państwo zdrowe i silne. Jego podstawą jest oparcie właśnie na zasadzie Sprawiedliwości.

Sednem Sprawiedliwości jest rzymskie ius, które etymologicznie wywodzi się z iungo, co znaczy „łączyć”, „wiązać”. Prawo ma zatem spajać pojedyncze jednostki w jedną całość, w dążącą do tego samego celu wspólnotę. Rodzi to zaufanie społeczne, które stwarza możliwość współpracy między jednostkami, a co za tym idzie, umożliwia rozwój. Kiedy tego zabraknie, rodzą się patologie, prawo (lex) zaczyna być obchodzone, państwo wykorzystywane instrumentalnie do własnych celów. Dlatego historia III RP to w znacznym stopniu po prostu historia afer. Warto w tym miejscu przytoczyć słowa Miltona Friedmana, który stwierdził kiedyś, że nie podjąłby się doradzania państwom postkomunistycznym, bo wszystkie jego rady maja jedynie sens tam, gdzie działa prawo.

Ćwiąkalski był przedstawicielem środowiska, które prawny liberalizm upodobało sobie szczególnie. Należą do niego również Andrzej Zoll czy Zbigniew Hołda, wymieniani w kontekście jego ewentualnych następców. Pewnie, któryś z nich otrzyma resort sprawiedliwości, co oznacza, że dymisja Ćwiąkalskiego nie miała żadnego sensu. P0, choć sama tytułuje się mianem partii prawicowej, jeśli chodzi o filozofie prawniczą, hołduje wartościom stricte lewicowym.

Znaczący błąd robi PiS - zamiast zaatakować PO z tej właśnie strony, zaatakowało personalnie Ćwiąkalskiego, próbując przekonać społeczeństwo do jego nieudolności czy domniemanych powiązań ze światem przestępczym. W czasie, gdy oskarżana jest o to znaczna część polityków, argument ten nie ma właściwie żadnej mocy. Notabene, jeśli chodzi o sprawę obrony Stokłosy, to zarzut ten uważam za chybiony – jedna z naczelnych zasad prawa rzymskiego, mówi przecież, że każdemu przysługuje prawo do obrony, czego implikacją jest to, że wobec prawnika, który bronił przestępcy nie można z tego powodu formułować oskarżeń.

Zainicjowanie wspomnianej we wstępie debaty, powinno należeć do PiS-u, jako głównej partii opozycyjnej. To, że tego nie robi, świadczy moim zdaniem, o braku pomysłu na walkę z Platformą.