Włączyłem telewizor, aby obejrzeć pasterkę transmitowaną z Bazyliki św. Piotra. Przed nią studio telewizyjne i rozmowa w nim bliżej nie znanej mi prezenterki z księdzem i pewnym starszym żeglarzem. Kobieta siedzi ubrana w krótką spódniczkę, na czymś, co przypomina stołek barowy. Wypytuje kapitana o historie na morzu i ‘najdziwniej spędzoną Wigilię’. Pyta czy kiedy był sam na oceanie, to łamał się ze sobą opłatkiem i czy składał sam sobie życzenia. Kolejny epizod reality-show o chilijskich górnikach, z których jeden daje wywiad z okazji świąt. Zapowiedź przeniesienia się do Watykanu przypomina o pasterce.
Wracając do niestandardowych sposobów spędzania Wigilii – jakiś ekstatyczny nawał ich relacjonowania. Płetwonurkowie ubierają choinkę pod wodą, miłośnicy koni łamią się opłatkiem ze swoimi zwierzętami. Odnosi się wrażenie, że kiedyś tego typu doniesienia serwowano jedynie w programach dla dzieci.
W homilii Benedykt XVI m. in. w wyważony sposób daje odpór liberałom i modernistom w Kościele, wspominając o ‘ludziach dobrej woli’, wyrażeniu, które na dobre zadomowiło się w posoborowym katolicyzmie. Nie wystarczy być ‘dobrym’, aby zostać zbawionym. W oczywisty sposób konieczna jest wiara. Banalność tej prawdy połączona z koniecznością ciągłego jej dzisiaj powtarzania świadczy o regresie jaki dokonał się w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci.
wtorek, 20 lipca 2010
Kto cnotę posiadł, a kto nie
Na marginesie bieżących wydarzeń politycznych warto odnotować kilka rzeczy.
Choćby to, że moralistyka to nie to samo co polityka. Co by na ten temat nie mówili szefowie partii, a za nimi bezmyślnie nie powtarzała tego ich żołnierka.
Cóż mamy przed oczami? Mamy znany już wszystkim „imperatyw moralny”. Nie jest to rzecz nowa, wcześniej także się pojawiał. W różnych konfiguracjach i dość w sumie często, choć może nie nazwany jeszcze tak jak dzisiaj się nazywa. Ta retoryka od zawsze była dla PiS-u charakterystyczna, jej zawdzięczamy odmienianie „moralności” przez wszystkie przypadki.
Cnota sama w sobie nie jest oczywiście czymś złym, najprawdopodobniej jest nawet rzeczą pożądaną, źle natomiast się dzieje, kiedy staje się ona kwestią politycznych rozważań, albo zaprzęgana jest do politycznych bojów. Zawsze odbywa się to ze szkoda zarówno dla niej samej, jak i dla polityki. Polityczne wezwanie do cnoty jest jak wyciągnięcie miecza. Momentalnie pojawia się dychotomiczna ocena i arbitralny podział na cnotliwych i tej cnoty pozbawionych, którzy automatycznie przestają być politycznymi przeciwnikami, a stają się etycznymi wrogami. Wojna toczona za pomocą skonwencjonalizowanych środków zamienia się w wojnę totalną. Wroga nie wystarczy pokonać, trzeba go zniszczyć. Musi być on nieustannie stygmatyzowany; etyczna brzytwa służy do jego oszpecania. Z kimś takim żaden kompromis nie jest oczywiście możliwy, byłby on czymś obrzydliwym i karygodnym.
Tak myśleli i działali francuscy jakobini. Narzucanie ogółowi własnych etycznych przekonań zawsze idzie w parze z terrorem. W Polsce mamy choćby Rymkiewicza z jego żalem, że komuniści nie zostali powywieszani na latarniach. Podobnie lustracja miała służyć do oddzielenia tych, którzy utracili „kwalifikacje moralne”, aby sprawować państwowe urzędy. Tyle, że to wszystko antykomunistyczne złudzenia, realnie nic by to nie zmieniło, a państwo nie jest przecież od tego, żeby prześwietlać ludziom sumienia.
Cały czas stoimy przed dwoma sposobami myślenia: jeden z nich można by określić jako „etykę przekonań”, drugi to „etyka celów”. Z jednej strony są powstańcy z kolejnych polskich powstań, z drugiej krakowscy Stańczycy i konserwatyści z Kongresówki. Romantyczny idealizm i polityczny realizm. Romantyk pyta: jak być powinno?; realista woli wiedzieć jakie będą tego skutki.
Mamy zatem tę rewolucję bez rewolucji, powstanie bez powstania. Został z tego tylko sposób myślenia, z ducha rewolucyjny podział na „dwie Polski”, na Polaków „prawych i lewych”, tych „prawdziwych” i całą resztę, wszystko okraszone gradem moralistycznych potępień i deklamacjami o patriotyzmie. Swoje cnoty próbuje narzucić się wszystkim innym, co może być tylko przeciwskuteczne. Palikot nie jest po nic innego jak tylko do podsycania tej atmosfery i dokładania drewna do tego patriotycznego piecyka, na którym cały czas się kogoś smaży, ale dziarscy pisowcy w swej złości nigdy chyba tego nie pojmą.
Gorączka zatem przybiera na sile. Po prawej stronie blogosfery atmosfera podobna już do tej w kozackim obozowisku, gdzie towarzystwo gotowe w każdej chwili zażądać głowy choćby i atamana. Oznak zdrowego rozsądku coraz mniej.
To powstanie skończy się tak samo jak wszystkie wcześniejsze.
W Polsce jak zawsze brylują polityczni frazesowicze, sentymentalni ultramoraliści i doktrynerzy antypolityki, którzy wzięli naród polski w moralną dzierżawę i potrafią jedynie "wykręcić z zawiści i niedościgłych utopii bat polskiego patriotyzmu, trzaskać i śmigać nim bezpiecznie i bezmyślnie w lewo i w prawo". Ci uprawiacze "werbalnego promiskuityzmu" pchają polską politykę w "próżną nawę złudzeń", by na końcu bezpłodnie biadolić nad "nową Jałtą" i z masochistycznym upojeniem wystawiać na pokaz swoje rany. (Tomasz Gabiś)
Choćby to, że moralistyka to nie to samo co polityka. Co by na ten temat nie mówili szefowie partii, a za nimi bezmyślnie nie powtarzała tego ich żołnierka.
Cóż mamy przed oczami? Mamy znany już wszystkim „imperatyw moralny”. Nie jest to rzecz nowa, wcześniej także się pojawiał. W różnych konfiguracjach i dość w sumie często, choć może nie nazwany jeszcze tak jak dzisiaj się nazywa. Ta retoryka od zawsze była dla PiS-u charakterystyczna, jej zawdzięczamy odmienianie „moralności” przez wszystkie przypadki.
Cnota sama w sobie nie jest oczywiście czymś złym, najprawdopodobniej jest nawet rzeczą pożądaną, źle natomiast się dzieje, kiedy staje się ona kwestią politycznych rozważań, albo zaprzęgana jest do politycznych bojów. Zawsze odbywa się to ze szkoda zarówno dla niej samej, jak i dla polityki. Polityczne wezwanie do cnoty jest jak wyciągnięcie miecza. Momentalnie pojawia się dychotomiczna ocena i arbitralny podział na cnotliwych i tej cnoty pozbawionych, którzy automatycznie przestają być politycznymi przeciwnikami, a stają się etycznymi wrogami. Wojna toczona za pomocą skonwencjonalizowanych środków zamienia się w wojnę totalną. Wroga nie wystarczy pokonać, trzeba go zniszczyć. Musi być on nieustannie stygmatyzowany; etyczna brzytwa służy do jego oszpecania. Z kimś takim żaden kompromis nie jest oczywiście możliwy, byłby on czymś obrzydliwym i karygodnym.
Tak myśleli i działali francuscy jakobini. Narzucanie ogółowi własnych etycznych przekonań zawsze idzie w parze z terrorem. W Polsce mamy choćby Rymkiewicza z jego żalem, że komuniści nie zostali powywieszani na latarniach. Podobnie lustracja miała służyć do oddzielenia tych, którzy utracili „kwalifikacje moralne”, aby sprawować państwowe urzędy. Tyle, że to wszystko antykomunistyczne złudzenia, realnie nic by to nie zmieniło, a państwo nie jest przecież od tego, żeby prześwietlać ludziom sumienia.
Cały czas stoimy przed dwoma sposobami myślenia: jeden z nich można by określić jako „etykę przekonań”, drugi to „etyka celów”. Z jednej strony są powstańcy z kolejnych polskich powstań, z drugiej krakowscy Stańczycy i konserwatyści z Kongresówki. Romantyczny idealizm i polityczny realizm. Romantyk pyta: jak być powinno?; realista woli wiedzieć jakie będą tego skutki.
Mamy zatem tę rewolucję bez rewolucji, powstanie bez powstania. Został z tego tylko sposób myślenia, z ducha rewolucyjny podział na „dwie Polski”, na Polaków „prawych i lewych”, tych „prawdziwych” i całą resztę, wszystko okraszone gradem moralistycznych potępień i deklamacjami o patriotyzmie. Swoje cnoty próbuje narzucić się wszystkim innym, co może być tylko przeciwskuteczne. Palikot nie jest po nic innego jak tylko do podsycania tej atmosfery i dokładania drewna do tego patriotycznego piecyka, na którym cały czas się kogoś smaży, ale dziarscy pisowcy w swej złości nigdy chyba tego nie pojmą.
Gorączka zatem przybiera na sile. Po prawej stronie blogosfery atmosfera podobna już do tej w kozackim obozowisku, gdzie towarzystwo gotowe w każdej chwili zażądać głowy choćby i atamana. Oznak zdrowego rozsądku coraz mniej.
To powstanie skończy się tak samo jak wszystkie wcześniejsze.
* * *
W Polsce jak zawsze brylują polityczni frazesowicze, sentymentalni ultramoraliści i doktrynerzy antypolityki, którzy wzięli naród polski w moralną dzierżawę i potrafią jedynie "wykręcić z zawiści i niedościgłych utopii bat polskiego patriotyzmu, trzaskać i śmigać nim bezpiecznie i bezmyślnie w lewo i w prawo". Ci uprawiacze "werbalnego promiskuityzmu" pchają polską politykę w "próżną nawę złudzeń", by na końcu bezpłodnie biadolić nad "nową Jałtą" i z masochistycznym upojeniem wystawiać na pokaz swoje rany. (Tomasz Gabiś)
sobota, 10 lipca 2010
Kto zdrowy, a kto chory?
Służę testem.
Prawda, że fascynujące? Przyznam się tu bez bicia, że to jakby o mnie, powinienem chyba się zgłosić, gdzie trzeba. Nie wszystko co prawda całkiem zgadza się z tym co autor tutaj zgrabnie wypunktował, bo życie jednak jest bardziej skomplikowane niż (tutaj jeszcze powstrzymajmy się od przymiotników) teorie. Także z moim wychowaniem było inaczej, więc pewnie musiałbym przejść dodatkowe badania.
Jednak uświadomiłem sobie pewne rzeczy. Zawsze lubiłem wszelkie konwencje - choćby silnie skonwencjonalizowane kino: westerny czy filmy Tarantino, których głównym atutem jest właśnie zabawa konwencjami. Zawsze mnie to jakoś przyciągało, w przeciwieństwie choćby do różnych Bergmanów czy Godardów, którzy dla kina są w rzeczywistości tym, czym anarchizm wobec polityki.
W religii szczególnie ciekawym dla mnie jest moment, w którym znajduje się dogmat, w pewien sposób fascynujące dla mnie są takie zjawiska jak działalność Świętego Officjum, Indeks ksiąg Zakazanych, papieskie potępienia nieznoszące sprzeciwu, zrytualizowana msza w klasycznym rycie rzymskim. Nie mogę zdzierżyć coraz to bardziej popularnej postawy, kiedy ktoś wybiera sobie z religii co mu się podoba, często przecież z całkiem różnych wyznań.
To co pisze Adorno, przynajmniej z grubsza, jest dość słuszne, choć należało by to oczywiście obedrzeć z tego wyraziście polemicznego charakteru i trochę do tego dodać. Chodzi oczywiście o kwestie opisu pewnego typu osobowości. Na pewno istnieje coś takiego jak „umysł prawicowy” i, analogicznie, „lewicowy”. Po prostu jedni ludzie mają wrodzoną skłonność do tego, czego chciałaby prawica, inni z kolei już jakby rodzą się lewicowcami. Nakładają się na to później różne tam prania mózgów, którymi się ludzi traktuje, ale może to sprawić co najwyżej, że ktoś chodzi w nie swojej skórze. Z Bakunina nikt nigdy, jakimikolwiek metodami, nie zrobił by prawicowca, bo nie był on w stanie nikomu i niczemu się podporządkować i nawet utworzenie anarchistycznej organizacji uważał za zdradę ideałów.
Kim jest Adorno? Bo ktoś z lektury tekstu mógł odnieś wrażenie, że to jakiś „niezależny ekspert”, jak to się teraz często mówi, szczególnie, że tekst jest w wikipedii, która jest przecież „apolityczna”, którym to słowem szafuje się dzisiaj z równą częstotliwością? Otóż Adorno to postać tzw. frankfurckiej szkoły nauk społecznych, czyli dość w sumie skrajnej, neomarksistowskiej lewicy, z czego dobrze zdawać sobie sprawę.
Prawica z reguły dość sceptycznie odnosiła się zawsze do psychoanalizy, tak więc jest to przestrzeń zdominowana przez lewicę. To wyjaśnianie masy zjawisk społecznych na gruncie psychologii jest dość charakterystyczne dla współczesności. Teologiczne pojęcie „duszy” zastąpione zostało terapeutycznym pojęciem „osobowości”, jak pisał Schmitt. Zatem już nie problematyczność ludzkiej natury, a psychologiczne patologie, siedzące najgłębiej, bo w samym środku człowieka. Prawicowy sposób myślenia jest zatem niewłaściwy nie ze względu na polityczny, historyczny, czy kulturowy kontekst, jest patologią z samej swojej istoty.
Gdy przyjąć punkt widzenia Adorno, wtedy całe dzieje jawią się jako jeden wielki ciąg patologicznych zdarzeń, tworzonych przez ludzi psychicznie pokiereszowanych, podczas gdy dopiero ostatnimi laty ludzkość mogła skorzystać z intelektualnych osiągnięć Marksa i Freuda. Taki pogląd musi być nie do zniesienia, więc trudno się dziwić, że lewica historii nienawidzi. Ta wiara jest doprawdy irracjonalna, bo empiria mówi zupełnie coś innego. Cóż to za reguła, od której właściwie są tylko wyjątki?
Prawda, że fascynujące? Przyznam się tu bez bicia, że to jakby o mnie, powinienem chyba się zgłosić, gdzie trzeba. Nie wszystko co prawda całkiem zgadza się z tym co autor tutaj zgrabnie wypunktował, bo życie jednak jest bardziej skomplikowane niż (tutaj jeszcze powstrzymajmy się od przymiotników) teorie. Także z moim wychowaniem było inaczej, więc pewnie musiałbym przejść dodatkowe badania.
Jednak uświadomiłem sobie pewne rzeczy. Zawsze lubiłem wszelkie konwencje - choćby silnie skonwencjonalizowane kino: westerny czy filmy Tarantino, których głównym atutem jest właśnie zabawa konwencjami. Zawsze mnie to jakoś przyciągało, w przeciwieństwie choćby do różnych Bergmanów czy Godardów, którzy dla kina są w rzeczywistości tym, czym anarchizm wobec polityki.
W religii szczególnie ciekawym dla mnie jest moment, w którym znajduje się dogmat, w pewien sposób fascynujące dla mnie są takie zjawiska jak działalność Świętego Officjum, Indeks ksiąg Zakazanych, papieskie potępienia nieznoszące sprzeciwu, zrytualizowana msza w klasycznym rycie rzymskim. Nie mogę zdzierżyć coraz to bardziej popularnej postawy, kiedy ktoś wybiera sobie z religii co mu się podoba, często przecież z całkiem różnych wyznań.
To co pisze Adorno, przynajmniej z grubsza, jest dość słuszne, choć należało by to oczywiście obedrzeć z tego wyraziście polemicznego charakteru i trochę do tego dodać. Chodzi oczywiście o kwestie opisu pewnego typu osobowości. Na pewno istnieje coś takiego jak „umysł prawicowy” i, analogicznie, „lewicowy”. Po prostu jedni ludzie mają wrodzoną skłonność do tego, czego chciałaby prawica, inni z kolei już jakby rodzą się lewicowcami. Nakładają się na to później różne tam prania mózgów, którymi się ludzi traktuje, ale może to sprawić co najwyżej, że ktoś chodzi w nie swojej skórze. Z Bakunina nikt nigdy, jakimikolwiek metodami, nie zrobił by prawicowca, bo nie był on w stanie nikomu i niczemu się podporządkować i nawet utworzenie anarchistycznej organizacji uważał za zdradę ideałów.
Kim jest Adorno? Bo ktoś z lektury tekstu mógł odnieś wrażenie, że to jakiś „niezależny ekspert”, jak to się teraz często mówi, szczególnie, że tekst jest w wikipedii, która jest przecież „apolityczna”, którym to słowem szafuje się dzisiaj z równą częstotliwością? Otóż Adorno to postać tzw. frankfurckiej szkoły nauk społecznych, czyli dość w sumie skrajnej, neomarksistowskiej lewicy, z czego dobrze zdawać sobie sprawę.
Prawica z reguły dość sceptycznie odnosiła się zawsze do psychoanalizy, tak więc jest to przestrzeń zdominowana przez lewicę. To wyjaśnianie masy zjawisk społecznych na gruncie psychologii jest dość charakterystyczne dla współczesności. Teologiczne pojęcie „duszy” zastąpione zostało terapeutycznym pojęciem „osobowości”, jak pisał Schmitt. Zatem już nie problematyczność ludzkiej natury, a psychologiczne patologie, siedzące najgłębiej, bo w samym środku człowieka. Prawicowy sposób myślenia jest zatem niewłaściwy nie ze względu na polityczny, historyczny, czy kulturowy kontekst, jest patologią z samej swojej istoty.
Gdy przyjąć punkt widzenia Adorno, wtedy całe dzieje jawią się jako jeden wielki ciąg patologicznych zdarzeń, tworzonych przez ludzi psychicznie pokiereszowanych, podczas gdy dopiero ostatnimi laty ludzkość mogła skorzystać z intelektualnych osiągnięć Marksa i Freuda. Taki pogląd musi być nie do zniesienia, więc trudno się dziwić, że lewica historii nienawidzi. Ta wiara jest doprawdy irracjonalna, bo empiria mówi zupełnie coś innego. Cóż to za reguła, od której właściwie są tylko wyjątki?
środa, 26 maja 2010
Ha!
Patrzcie ludzie co wyszło (tu proszę kliknąć)! Jednak poza poradnikami dla akwizytorów i książkami kucharskimi coś w tej III RP jeszcze się tłumaczy i wydaje. Jak tylko zrobię porządek z tym uczelnianym bajzlem, to biorę się za czytanie. Nawet spuścili już na starcie 3 zeta, więc nie sposób nie skorzystać z takiej okazji.
Czytałem na razie fragmenty przetłumaczone na rzecz pewnej antologii i jest naprawdę grubo. Wobec tego totalitaryzmu, który wyłonił się już zza rogu (Jünger widzi jego korzenie daleko wcześniej), rzecz jak znalazł. Tak, że polecam.
Heilige! ;-)
Patrzcie ludzie co wyszło (tu proszę kliknąć)! Jednak poza poradnikami dla akwizytorów i książkami kucharskimi coś w tej III RP jeszcze się tłumaczy i wydaje. Jak tylko zrobię porządek z tym uczelnianym bajzlem, to biorę się za czytanie. Nawet spuścili już na starcie 3 zeta, więc nie sposób nie skorzystać z takiej okazji.
Czytałem na razie fragmenty przetłumaczone na rzecz pewnej antologii i jest naprawdę grubo. Wobec tego totalitaryzmu, który wyłonił się już zza rogu (Jünger widzi jego korzenie daleko wcześniej), rzecz jak znalazł. Tak, że polecam.
Heilige! ;-)
środa, 19 maja 2010
Nie popuścimy, czyli z dziejów Końca Historii
Jak wiadomo każdy porządny człowiek brzydzi się polityką. Porządnych ludzi nie tylko ona nudzi, ale przed wszystkim zniesmacza i irytuje. Porządnego człowieka denerwuje to, kiedy mówi mu się o polityce. Polityka kojarzy mu się bowiem z nieustannym konfliktem oraz złością i agresją. „Bo jak to tak można ciągle się kłócić?” Dlatego porządny człowiek popada w takich sytuacjach w złość i agresję.
Kiedy jeden z bardziej znaczących porządnych ludzi ogłosił kiedyś Koniec Historii, reszta – nie tyle mniej znaczących, co zajętych ciężką pracą i spłacaniem kredytów- porządnych ludzi bardzo się ucieszyła. Ów Koniec Historii oznaczał oczywiście Koniec Polityki. To był ten rytm którego oczekiwał wtedy umęczony Historią i Polityką świat. Koniec Historii został przebojem sezonu, a jego autor dawał kolejne występy po całym świecie. Gdyby nie ów Koniec Historii pewnie jako komplement potraktował by słowa mówiące, że odniósł historyczny sukces.
Tego Końca wypatrywano już dużo wcześniej. Jego nadejście obiecane zostało przez laickich proroków przed wiekami. Kolejni myśliciele dzięki swej wytężonej pracy wynajdywali kolejne niedoróbki świata, które należało poprawić, rugując z niego to co niewłaściwe, czyli to co stanowiło matkę wojen, głodu, płaczu kobiet, oraz sporów przy napitku w licznych karczmach. Marzenie o wyrugowaniu Historii z toku historii stawało się coraz powszechniejsze, zwłaszcza, że podpierane było obietnicą powszechnego dobrobytu i powszechnej szczęśliwości. Powstało nawet jego kilka bratnich wersji i dopiero kiedy dwie dekady temu Romulus zgładził Remusa, można było Koniec Historii ogłosić.
Niestety, pojawili się ludzie nikczemni i mali, którzy – korzystając dalej z naszej muzycznej metafory – Koniec Historii skrytykowali czy nawet, o zgrozo, wygwizdali. Mniejsza o ich intencje – nie jest to dla nas w tym momencie ważne czy chcieli na szczycie listy umieścić swoją melodię, dostrzegli w tamtej jakąś fałszywą nutę czy zrobili to tylko z wrodzonej im przekory. Znaczące jest za to, że okazało się, że Końca Historii trzeba przed nimi bronić.
Historia Końca Historii ma już dwadzieścia lat i wciąż nie widać jej końca. Gazety codziennie zapełniają się doniesieniami z pola walki między Historią, a jej Końcem. Post-historyczne partie post-polityczne nawzajem oskarżają się o historyczność i polityczność. Te także atakowane są w licznych polemikach prasowych, które wraz z upływem historii przenoszą się na grunt wirtualny. Wiele państw zbroi się i udoskonala sposoby walki. Zapewniają one przy tym, że jeśli broń zostanie użyta to tylko do walki z Historią. Możliwe, że można im wierzyć, bowiem wszystkie współczesne wojny to wojny w imię pokoju, co ogłasza się z przekonaniem przy ich wypowiadaniu.
Polityka Końca Polityki została już wpisana do programu post-politycznego każdej znaczącej się partii, na sztandarach wyhaftowane zostały hasła Kompromis – Porozumienie – Koniec Polityki pod którymi toczy się bezkompromisową polityczną walkę z tymi, którzy w swych umysłach wyryte mają tylko trzy słowa: Konflikt – Gniew – Polityka. W pewnym kraju, który rzutem na taśmę dwadzieścia lat temu załapał się jeszcze na polityczną niepodległość, post-polityka przybrała szczególne polityczne natężenie. Przeciwko politykom, którzy opanowali w latach 2005-2007 rządy, a którzy przyznawali się w sposób otwarty do swojej polityczności oraz głosząc potrzebę rozwiązania historycznych problemów i ściągając tym samym na siebie powszechny gniew, wytoczono najcięższe działa: politykę miłości.
Polityka miłości to rodzaj post-polityki, czyli Polityki Walki z Polityką, a zatem część historii walki Historii z Końcem Historii. Już samo przytoczenie owego programowego zarysu wskazuje na to, że kronikarze mogą mieć wiele pracy. Jak pouczał pewien niemiecki myśliciel, Carl Schmitt, wojny o wieczny pokój to bowiem najkrwawsze z wojen.
Jak wiadomo, pierwsze etapy polityki miłości to już historia, więc wielu ludzi potrafi wskazać jej ofiary, a także tych którzy w tej odmianie post-polityki znaleźli szczególnie upodobanie. Ktoś kto zna te fakty możliwe, że stwierdziłby, iż walka Polityki z Końcem Polityki zaostrza się wraz ze zbliżaniem się do Końca Historii. Potwierdzałyby to także słowa pewnego post-reżysera, wypowiedziane w ostatnich dniach w warszawskich Łazienkach, który pod łopoczącymi na maszcie chorągwiami z hasłami „Pokój” i „Współpraca”, orzekł, że trwa właśnie wojna domowa.
Słowa te jednak nie mają większego znaczenia, poza oczywiście tym, w którym można je użyć politycznie, bo mobilizacja tych, którzy w tej wojnie mieliby wziąć udział, z historycznego punktu widzenia i tak zaczęła się znacznie wcześniej. Tak więc wobec mobilizacji politycznej grupy zwolenników politycznego mobilizowania się maszerują po równo skoszonych trawnikach politycznie zmobilizowani przeciwnicy wszelkiej politycznej mobilizacji. Swoje równo skoszone trawniki opuścili, bo nie chcą się od nich odrywać; mobilizują się, bo chcą pozostać zdemobilizowani; atakują, bo chcą pokoju.
Tak idąc równym krokiem rzucają hasła o dowolności, oskarżają tych, którzy posunęli się do tego, aby kogoś oskarżać, snują wizje o kompromisie, które natychmiast wykorzystują w swojej walce. Krzyczą „Precz z polityką”, bo uwierzyli w liberalne utopie.
Kiedy jeden z bardziej znaczących porządnych ludzi ogłosił kiedyś Koniec Historii, reszta – nie tyle mniej znaczących, co zajętych ciężką pracą i spłacaniem kredytów- porządnych ludzi bardzo się ucieszyła. Ów Koniec Historii oznaczał oczywiście Koniec Polityki. To był ten rytm którego oczekiwał wtedy umęczony Historią i Polityką świat. Koniec Historii został przebojem sezonu, a jego autor dawał kolejne występy po całym świecie. Gdyby nie ów Koniec Historii pewnie jako komplement potraktował by słowa mówiące, że odniósł historyczny sukces.
Tego Końca wypatrywano już dużo wcześniej. Jego nadejście obiecane zostało przez laickich proroków przed wiekami. Kolejni myśliciele dzięki swej wytężonej pracy wynajdywali kolejne niedoróbki świata, które należało poprawić, rugując z niego to co niewłaściwe, czyli to co stanowiło matkę wojen, głodu, płaczu kobiet, oraz sporów przy napitku w licznych karczmach. Marzenie o wyrugowaniu Historii z toku historii stawało się coraz powszechniejsze, zwłaszcza, że podpierane było obietnicą powszechnego dobrobytu i powszechnej szczęśliwości. Powstało nawet jego kilka bratnich wersji i dopiero kiedy dwie dekady temu Romulus zgładził Remusa, można było Koniec Historii ogłosić.
Niestety, pojawili się ludzie nikczemni i mali, którzy – korzystając dalej z naszej muzycznej metafory – Koniec Historii skrytykowali czy nawet, o zgrozo, wygwizdali. Mniejsza o ich intencje – nie jest to dla nas w tym momencie ważne czy chcieli na szczycie listy umieścić swoją melodię, dostrzegli w tamtej jakąś fałszywą nutę czy zrobili to tylko z wrodzonej im przekory. Znaczące jest za to, że okazało się, że Końca Historii trzeba przed nimi bronić.
Historia Końca Historii ma już dwadzieścia lat i wciąż nie widać jej końca. Gazety codziennie zapełniają się doniesieniami z pola walki między Historią, a jej Końcem. Post-historyczne partie post-polityczne nawzajem oskarżają się o historyczność i polityczność. Te także atakowane są w licznych polemikach prasowych, które wraz z upływem historii przenoszą się na grunt wirtualny. Wiele państw zbroi się i udoskonala sposoby walki. Zapewniają one przy tym, że jeśli broń zostanie użyta to tylko do walki z Historią. Możliwe, że można im wierzyć, bowiem wszystkie współczesne wojny to wojny w imię pokoju, co ogłasza się z przekonaniem przy ich wypowiadaniu.
Polityka Końca Polityki została już wpisana do programu post-politycznego każdej znaczącej się partii, na sztandarach wyhaftowane zostały hasła Kompromis – Porozumienie – Koniec Polityki pod którymi toczy się bezkompromisową polityczną walkę z tymi, którzy w swych umysłach wyryte mają tylko trzy słowa: Konflikt – Gniew – Polityka. W pewnym kraju, który rzutem na taśmę dwadzieścia lat temu załapał się jeszcze na polityczną niepodległość, post-polityka przybrała szczególne polityczne natężenie. Przeciwko politykom, którzy opanowali w latach 2005-2007 rządy, a którzy przyznawali się w sposób otwarty do swojej polityczności oraz głosząc potrzebę rozwiązania historycznych problemów i ściągając tym samym na siebie powszechny gniew, wytoczono najcięższe działa: politykę miłości.
Polityka miłości to rodzaj post-polityki, czyli Polityki Walki z Polityką, a zatem część historii walki Historii z Końcem Historii. Już samo przytoczenie owego programowego zarysu wskazuje na to, że kronikarze mogą mieć wiele pracy. Jak pouczał pewien niemiecki myśliciel, Carl Schmitt, wojny o wieczny pokój to bowiem najkrwawsze z wojen.
Jak wiadomo, pierwsze etapy polityki miłości to już historia, więc wielu ludzi potrafi wskazać jej ofiary, a także tych którzy w tej odmianie post-polityki znaleźli szczególnie upodobanie. Ktoś kto zna te fakty możliwe, że stwierdziłby, iż walka Polityki z Końcem Polityki zaostrza się wraz ze zbliżaniem się do Końca Historii. Potwierdzałyby to także słowa pewnego post-reżysera, wypowiedziane w ostatnich dniach w warszawskich Łazienkach, który pod łopoczącymi na maszcie chorągwiami z hasłami „Pokój” i „Współpraca”, orzekł, że trwa właśnie wojna domowa.
Słowa te jednak nie mają większego znaczenia, poza oczywiście tym, w którym można je użyć politycznie, bo mobilizacja tych, którzy w tej wojnie mieliby wziąć udział, z historycznego punktu widzenia i tak zaczęła się znacznie wcześniej. Tak więc wobec mobilizacji politycznej grupy zwolenników politycznego mobilizowania się maszerują po równo skoszonych trawnikach politycznie zmobilizowani przeciwnicy wszelkiej politycznej mobilizacji. Swoje równo skoszone trawniki opuścili, bo nie chcą się od nich odrywać; mobilizują się, bo chcą pozostać zdemobilizowani; atakują, bo chcą pokoju.
Tak idąc równym krokiem rzucają hasła o dowolności, oskarżają tych, którzy posunęli się do tego, aby kogoś oskarżać, snują wizje o kompromisie, które natychmiast wykorzystują w swojej walce. Krzyczą „Precz z polityką”, bo uwierzyli w liberalne utopie.
sobota, 8 maja 2010
piątek, 7 maja 2010
Wyborcza fauluje, a sędzia nie gwiżdże
Wyborcza postuluje palenie zniczy na grobach czerwonoarmiejców 9 maja. Wywołało to oczywiście spór. Tyle, że – przynajmniej po części – nie toczy się on na płaszczyźnie na której powinien się toczyć. Wyborcza argumentuje mniej więcej tak: zarzućmy polityczne spory, historyczne okoliczności, oddajmy tym żołnierzom hołd „ tak po ludzku”.
Jednakże Wyborcza przekonując do zarzucenia politycznego kontekstu, sama w tym momencie formułuje postulat jak najbardziej polityczny, zwłaszcza w obecnej sytuacji i zwłaszcza wobec szerszej kampanii, którą obecnie prowadzi.
Wydaje się, że wielu komentatorów bezwolnie wpadło w te tory i przyjęło logikę gazety Michnika. W znacznej mierze dyskutuje się o tym czy tym ludziom, niejednokrotnie całkiem młodym chłopakom, wplątanym z reguły w wojenne okoliczności bez ich woli należy te świeczki palić czy nie. Sam bym się nie sprzeciwiał gdyby ktoś to chciał zrobić - iść na jakiś stary, zachwaszczony cmentarz, zapalić tam znicz i się pomodlić. Z drugiej strony doskonale zrozumiałbym tego, kto nie miałby na to ochoty czy wręcz uważał to za niestosowne, bo wielu z tych żołnierzy mordowało, kradło i gwałciło niewinnych ludzi. Jest to po prostu sprawa ściśle prywatna – ktoś kto odczuwa taką potrzebę niech to zrobi, reszta nie powinna mu w tym przeszkadzać.
Ale to co robi Wyborcza to przeniesienie tego z prywatnego gruntu na płaszczyznę stricte polityczną. Indywidualne pragnienie staje się politycznym postulatem, czymś co wymaga się od każdego, a ktoś kto temu się sprzeciwia staje się automatycznie jakimś rusofobem. Jest to w tym momencie moralny szantaż za którym dodatkowo stoi cały kompleks politycznych poglądów i interesów.
Ta dyskusja powinna dotyczyć właśnie tego na ile zasadna jest ta kampania, co za nią stoi, a nie tego czy można w ogóle tym żołnierzom palić znicze czy nie. To bowiem jest sprawa jak najbardziej osobista i każdy już sam sobie powinien o tym zdecydować. Ktoś kto rzeczywiście uważa to za stosowne i tak zrobiłby by to bez tekstów w Wyborczej.
Większość przeciwników palenia tych zniczy przyjmuje właśnie logikę tej gazety, ustawiając się na chyba z góry straconej pozycji, a z pewnością na pozycji, na której ich argumenty można im łatwo powytrącać z ręki. Jednak w rzeczywistości krytyka jest tu bardzo łatwa i miejsce tego pojedynku powinno być tylko jedno: na polityzację takich spraw nikt się nie musi godzić.
Jednakże Wyborcza przekonując do zarzucenia politycznego kontekstu, sama w tym momencie formułuje postulat jak najbardziej polityczny, zwłaszcza w obecnej sytuacji i zwłaszcza wobec szerszej kampanii, którą obecnie prowadzi.
Wydaje się, że wielu komentatorów bezwolnie wpadło w te tory i przyjęło logikę gazety Michnika. W znacznej mierze dyskutuje się o tym czy tym ludziom, niejednokrotnie całkiem młodym chłopakom, wplątanym z reguły w wojenne okoliczności bez ich woli należy te świeczki palić czy nie. Sam bym się nie sprzeciwiał gdyby ktoś to chciał zrobić - iść na jakiś stary, zachwaszczony cmentarz, zapalić tam znicz i się pomodlić. Z drugiej strony doskonale zrozumiałbym tego, kto nie miałby na to ochoty czy wręcz uważał to za niestosowne, bo wielu z tych żołnierzy mordowało, kradło i gwałciło niewinnych ludzi. Jest to po prostu sprawa ściśle prywatna – ktoś kto odczuwa taką potrzebę niech to zrobi, reszta nie powinna mu w tym przeszkadzać.
Ale to co robi Wyborcza to przeniesienie tego z prywatnego gruntu na płaszczyznę stricte polityczną. Indywidualne pragnienie staje się politycznym postulatem, czymś co wymaga się od każdego, a ktoś kto temu się sprzeciwia staje się automatycznie jakimś rusofobem. Jest to w tym momencie moralny szantaż za którym dodatkowo stoi cały kompleks politycznych poglądów i interesów.
Ta dyskusja powinna dotyczyć właśnie tego na ile zasadna jest ta kampania, co za nią stoi, a nie tego czy można w ogóle tym żołnierzom palić znicze czy nie. To bowiem jest sprawa jak najbardziej osobista i każdy już sam sobie powinien o tym zdecydować. Ktoś kto rzeczywiście uważa to za stosowne i tak zrobiłby by to bez tekstów w Wyborczej.
Większość przeciwników palenia tych zniczy przyjmuje właśnie logikę tej gazety, ustawiając się na chyba z góry straconej pozycji, a z pewnością na pozycji, na której ich argumenty można im łatwo powytrącać z ręki. Jednak w rzeczywistości krytyka jest tu bardzo łatwa i miejsce tego pojedynku powinno być tylko jedno: na polityzację takich spraw nikt się nie musi godzić.
środa, 28 kwietnia 2010
Dwa fajne cytaty dla zwolenników końca świata
Otóż:
Oto czego pierwiej nie wiedziano, obecnie zaś się wie lub mogłoby się wiedzieć - rozwój wsteczny, nawrót w jakimkolwiek w jakimkolwiek znaczeniu i stopniu zgoła jest niemożliwy. Przynajmniej my fizjologowie wiemy o tem. Atoli wszyscy kapłani i moraliści wierzyli w te możliwości - chcieli sprowadzić, cofnąć ludzkość do dawniejszej miary cnoty: dziś jeszcze istnieją stronnictwa, które marzą o pochodzie wstecznym wszech rzeczy. Atoli nikomu nie wolno być rakiem. Nie ma na to rady; musimy iść naprzód, to znaczy pogrążać się coraz głębiej w dekadencji. (Fryderyk Nietzsche)
Widzę, tak jak Lovercraft, przewalanie się ogromnych gnijących mas, które poruszają się falami bez końca, zatapiając ostatnie pozostałe krystaliczne struktury oporu duchowych elit; w ekstatycznej bezsilności mojego halucynacyjnego przebudzenia wlepiam wzrok w połyskującą czarną pianę, pianę czarnej dezintegracji, obrzydlistwo demokratycznego fetoru, i w przerażające organy tych skręcających się w konwulsjach ciał, które – z fałszywym uśmiechem wyszminkowanych brudnych kurew, z plażowo-kalifornijskim uśmiechem europejskich antyfaszystów, z uśmiechem manekinowatych dziwek w migoczących wystawowych oknach – przygotowują naszą ostatnią klęskę prowadzącą nas ku celowi, którego one same nie znają, albo, dokładniej mówiąc, znają go aż nazbyt dobrze, i na drodze ku niemu z lubością wysysają nam szpik z kości; to jest ten deliryczny ołowiany płaszcz praw człowieka, ten ekskrementalno-rzygowinowy pomiot piekielny, choć piekło mogłoby poczuć się tym porównaniem urażone. (z Jeana Parvulesco)
Komentarza nie będzie.
I jeszcze cytat bonusowy z dedykacją dla Krzysztofa J. Wojtasa.
Nie jesteśmy zainteresowani zielenieniem się Ameryki, chyba że chodzi o trawę, która pokryje jej grób. (Abbie Hoffman)
Enjoy!
Oto czego pierwiej nie wiedziano, obecnie zaś się wie lub mogłoby się wiedzieć - rozwój wsteczny, nawrót w jakimkolwiek w jakimkolwiek znaczeniu i stopniu zgoła jest niemożliwy. Przynajmniej my fizjologowie wiemy o tem. Atoli wszyscy kapłani i moraliści wierzyli w te możliwości - chcieli sprowadzić, cofnąć ludzkość do dawniejszej miary cnoty: dziś jeszcze istnieją stronnictwa, które marzą o pochodzie wstecznym wszech rzeczy. Atoli nikomu nie wolno być rakiem. Nie ma na to rady; musimy iść naprzód, to znaczy pogrążać się coraz głębiej w dekadencji. (Fryderyk Nietzsche)
Widzę, tak jak Lovercraft, przewalanie się ogromnych gnijących mas, które poruszają się falami bez końca, zatapiając ostatnie pozostałe krystaliczne struktury oporu duchowych elit; w ekstatycznej bezsilności mojego halucynacyjnego przebudzenia wlepiam wzrok w połyskującą czarną pianę, pianę czarnej dezintegracji, obrzydlistwo demokratycznego fetoru, i w przerażające organy tych skręcających się w konwulsjach ciał, które – z fałszywym uśmiechem wyszminkowanych brudnych kurew, z plażowo-kalifornijskim uśmiechem europejskich antyfaszystów, z uśmiechem manekinowatych dziwek w migoczących wystawowych oknach – przygotowują naszą ostatnią klęskę prowadzącą nas ku celowi, którego one same nie znają, albo, dokładniej mówiąc, znają go aż nazbyt dobrze, i na drodze ku niemu z lubością wysysają nam szpik z kości; to jest ten deliryczny ołowiany płaszcz praw człowieka, ten ekskrementalno-rzygowinowy pomiot piekielny, choć piekło mogłoby poczuć się tym porównaniem urażone. (z Jeana Parvulesco)
Komentarza nie będzie.
I jeszcze cytat bonusowy z dedykacją dla Krzysztofa J. Wojtasa.
Nie jesteśmy zainteresowani zielenieniem się Ameryki, chyba że chodzi o trawę, która pokryje jej grób. (Abbie Hoffman)
Enjoy!
Zatrzymajcie tę propagandę!
To co się obecnie w Polsce dzieje to jakiś bezrozumny amok. Zewsząd wylewa się propaganda o jakimś polsko-rosyjskim pojednaniu. Mamy to niby paść sobie w ramiona, między nami zapanować ma jakaś wieczna i niczym niemącona przyjaźń. Celują w tym szczególnie prywatne media. Tłoczy się ludziom do głowy rzeczy, które z politycznego punktu widzenia są zwykłym nonsensem.
Sytuacja wydaje się przybierać całkiem już patologiczne rozmiary. Całe zagrożenie polega na tym, że zakładamy sobie właśnie pęta, które w przyszłości będą krępować naszą politykę zagraniczną. Twardą i stanowczą politykę względem Rosji uniemożliwiał będzie po prostu stan polskiej opinii publicznej. Kolejne ekipy rządzące paraliżowane mogą być strachem przed posądzeniem o agresywny stosunek do Rosji czy rusofobię.
To co działo się Rosji po 10 kwietnia, to składanie kwiatów, pisanie kondolencji i parę jeszcze innych rzeczy może i było uprzejme, może i wypadałoby to pochwalić, ale jeśli idzie o realną politykę jest zupełnie bez znaczenia. Smoleńsk ani o jotę nie zmienił interesów Polski i Rosji, cele polityczne, gospodarcze czy handlowe tych państwa są dalej takie same jak były wcześniej.
To pojednanie nie jest niczym innym jak pustym jak pustym frazesem. W rzeczywistości żaden naród nie jest w stanie czegoś takiego zrobić. Tak jak nie może zawierać umów międzynarodowych, skazywać przestępców czy zlecać budowy autostrad, tak samo nie jest zdolny do tego, aby się z kimkolwiek jednać. Naród nie podejmuje politycznych decyzji, jest to technicznie niemożliwe Robią to państwowe instytucje i ludzie, którzy nimi kierują.
Jako niedorzeczność traktuję sugestie, że rosyjska elita polityczna z czegokolwiek zrezygnuje. Z kluczowych interesów politycznych nie rezygnuje się pod wpływem chwilowych emocji, a już na pewno nie robią tego funkcjonariusze czekistowscy. Po drugiej stronie nie stoją jacyś politykierzy z partyjnych młodzieżówek, tylko ludzie wywodzący się wprost ze służb. Spośród tysiąca najważniejszych stanowisk w rosyjskim państwie 70% obsadzonych jest dzisiaj przez ludzi z byłej KGB, FSB i GRU. To jest cały system władzy, to ci ludzie podejmują w Rosji decyzje, a nie żaden „rosyjski naród”. Śmiem wątpić, że tak się wzruszyli, by chcieli się z nami „jednać”, cokolwiek miało by to znaczyć.
Jestem przekonany, że to co właśnie obserwujemy to rosyjska gra obliczona na rozmiękczenie polskiego społeczeństwa. Ta emisja filmu Wajdy w państwowej telewizji, to wpadanie sobie w ramiona, ta cała seria gestów – wszystko to ma na celu wywołanie określonego wrażenia. Zachwyca się tym masa ludzi, ale w polityce międzynarodowej gest to najbardziej licha waluta. Momenty rzeczywiście znaczące pojawią się z czasem, bo pojawić się przecież muszą., tyle, że może się okazać, że u nas wszyscy, uprzednio „pojednawszy się”, poszli spać.
Jak najbardziej do tego wszystkiego pasuje to o czym gdzieś na boku się mówi i to co dochodzi do nas z Rosji– w Polsce po 10 kwietnia na wielką skalę uaktywniła się rosyjska agentura wpływu. I nie są to żadne rusofobiczne rojenia.
czwartek, 22 kwietnia 2010
Rozmowa mistrza Polikarpa z Chmurą
MAGISTER DICIT:
Powiedz Chmuro moja miła
Cóż ta ludzkość ci zrobiła
Że ją tak doświadczasz marnie
Nikt juz lotów nie ogarnie
Ustąp nieba - to niewiele
A nam zrobi sie weselej
CHMURA RESPONDIT:
Na nic mistrzu twoja mowa
Jam ustąpić nie gotowa
Niech pociągi ludzi niosą
I niech milczy już Barroso
Skończcie szybko ten wasz lament
Groźny wulkan dał ten zamęt
MAGISTER DICIT:
Miła Chmuro, racz wyjawić
Jaka przyszłość ma się zjawić
Straty ludzkie to miliony
Gniją nam tu sera tony
Zawieszona juz produkcja
Zbyt kosztowna ta obstrukcja
CHMURA RESPONDIT:
Wielce próżność moją łechcesz
O czym innym myśleć nie chcesz
Dam ci radę w tajemnicy
Schowaj sie tu do piwnicy
Tabun pyłu gorszy jest od ducha
To ja Chmura, ja kostucha!
MAGISTER DICIT:
Straszna Chmuro twoja mowa
Zalękniona jest ma głowa
Ale czy jest rozwiązanie
Bo usługi będą tanieć
Wieści słucha lud z anteny
Stoją na lotniskach biznesmeny
CHMURA RESPONDIT:
Nie trać czasu na gadaniu
Pomyśl lepiej o wyzwaniu
Rady nie da żaden pacież
Wulkan trzyma wszystko w łapie
Tak się pył po świecie niesie
Co przyniesie, sami wiecie
Powiedz Chmuro moja miła
Cóż ta ludzkość ci zrobiła
Że ją tak doświadczasz marnie
Nikt juz lotów nie ogarnie
Ustąp nieba - to niewiele
A nam zrobi sie weselej
CHMURA RESPONDIT:
Na nic mistrzu twoja mowa
Jam ustąpić nie gotowa
Niech pociągi ludzi niosą
I niech milczy już Barroso
Skończcie szybko ten wasz lament
Groźny wulkan dał ten zamęt
MAGISTER DICIT:
Miła Chmuro, racz wyjawić
Jaka przyszłość ma się zjawić
Straty ludzkie to miliony
Gniją nam tu sera tony
Zawieszona juz produkcja
Zbyt kosztowna ta obstrukcja
CHMURA RESPONDIT:
Wielce próżność moją łechcesz
O czym innym myśleć nie chcesz
Dam ci radę w tajemnicy
Schowaj sie tu do piwnicy
Tabun pyłu gorszy jest od ducha
To ja Chmura, ja kostucha!
MAGISTER DICIT:
Straszna Chmuro twoja mowa
Zalękniona jest ma głowa
Ale czy jest rozwiązanie
Bo usługi będą tanieć
Wieści słucha lud z anteny
Stoją na lotniskach biznesmeny
CHMURA RESPONDIT:
Nie trać czasu na gadaniu
Pomyśl lepiej o wyzwaniu
Rady nie da żaden pacież
Wulkan trzyma wszystko w łapie
Tak się pył po świecie niesie
Co przyniesie, sami wiecie
wtorek, 20 kwietnia 2010
Nie wierzcie filozofom vel pierwszy prawdziwy liberał
'Natomiast Hegezjasz z Cyreny z (IV-III w. p.n.e.) twierdził, iż dystans do spraw politycznych, rezygnacja z zaszczytów i przywilejów, nie gwarantuje wyzwolenia z trosk i utrapień, zatem nie zbliża do ideału uniwersalnego spokoju. Życie w społeczeństwie wiąże się na zawsze z pewną dozą cierpień i wyrzeczeń, z koniecznością godzenia się na prawa obowiązujące niezależnie od woli poddanych, jak również na rozliczne zasady moralne, zawierające cały katalog nakazów i zakazów. Hegezjasz doszedł do pewnej krańcowości treści twierdząc, iż prawdziwym wyzwoleniem i spokojem może być w ogóle rezygnacja z życia jako drogi najeżonej trudnościami i przeciwieństwami. Najbardziej zatem rozsądna postawa sprowadza się do samobójstwa i tym samym zagwarantowania sobie pełnego wyzwolenia.'
Nie piszą nic czy się zabił, czy tak tylko sobie filozofował.
Nie piszą nic czy się zabił, czy tak tylko sobie filozofował.
Huhuha, chmura pyłu bardzo zła
1.
Mamy chyba jako ludzka rasa kolejny poważny problem. Po dziurze ozonowej, globalnym ociepleniu, różnych epidemiach i pandemiach zza winkla wyłonił się kolejny wróg. Tym razem na imię mu chmura pyłu i tak samo jak jego poprzednicy czyha na życie i bezpieczeństwo obywateli wielkich miast, którzy w niczym mu nie zawinili, a chcą jedynie w spokoju konsumować.
Jest coś charakterystycznego w tym wszystkim. Gdzieś daleko, tysiące kilometrów stąd wybucha jakiś wulkan i doszczętnie paraliżuje życie współczesnego człowieka. Wszyscy rozmawiają o wydobywającej się z niego chmurze, wszyscy się chmury boją, chmura nie schodzi z pierwszych stron gazet. Choć na dobrą sprawę nikt żadnej chmury nie widział na własne oczy. Znana jest, tak samo jak inne współczesne zagrożenia, z doniesień medialnych. Tak samo jest nieuchwytna dla konkretnego człowieka, zagrożenia tego nie można zobaczyć, ani dotknąć, nie ma ono swojej istoty, czegoś co można jasno wskazać – tu jest, a tutaj go nie ma i tutaj jesteśmy bezpieczni. Wisi ono gdzieś nad nami, w zasadzie nie wiadomo gdzie. Coś jak swego rodzaju metafizyczna siła, wypełniająca przestrzeń, zdolna skarcić bez skrupułów śmiałków, którzy zdecydowali by się rzucić jej wyzwanie.
Chmury nie można zobaczyć, w chmurę trzeba uwierzyć. Kto wie – dzisiaj jeszcze chmura, jutro już być może Chmura... Biada temu, kto jak Tomasz Apostoł wątpiłby i chciałby sprawdzić własnym palcem!
:-)
2.
Te dzisiejsze tzw. społeczeństwo globalne potrzebuje zagrożenia skrojonego na swoją własną globalną miarę. O globalnym znaczeniu, globalnej sile rażenia i globalnych skutkach. Nie ma już znaczenia czy mieszkasz w Krakowie czy Lizbonie, chmura dosięgnie cię wszędzie.
Nie twierdzę bynajmniej, że ktoś tam, w zaciszu gabinetów umiejscowionych na najwyższych piętrach tych wrogów nam w sprytny sposób planuje. Zresztą zabrzmiało by to pewnie obrazoburczo. Żeby nie powiedzieć heretycko... To chyba cos znacznie poważniejszego i głębszego. Takie przynajmniej mam wrażenie. Powszechny dobrobyt, powszechne prawa człowieka, powszechne wirusy, powszechne chmury... Jakoś układa mi się to w głowie w jedną całość.
Żeby dopatrzyć się zagrożenia coraz częściej musimy spoglądać w niebo.
4.
Najbardziej konkretna jest rozmowa dwóch osób. Kiedy jest ich już kilka temat często się rozmywa. W większym gronie z reguły ciężko coś ustalić. Najwyższy poziom ogólności jest chyba na posiedzeniach ONZ, gdzie prawi się wyłącznie puste frazesy.
Widać, że podobnie jest z wrogiem – od konkretnego zagrożenia konkretnych jednostek, przez coraz trudniej definiowalne grupy, po zagrożenia dla ludzkości, o których nie wiadomo tak naprawdę czym dokładnie są, nie wspominając nawet o jakimś bezpośrednim z nimi kontakcie.
5.
Obywatele Imperium Mundi będą patrzyć tylko w niebo. Gdyby zaczęli na powrót spoglądać na siebie Imperium nie mogło by istnieć i rozpadło by się.
Tak więc jedni gadają w kółko o chmurach, innych dalej jakoś dziwnie cieszy Al Capone ze słowami ‘Nawet nie wiem, przy której ulicy znajduje się Kanada’. To był dopiero zaściankowiec!
piątek, 16 kwietnia 2010
sobota, 3 kwietnia 2010
Przesłuchać papieża?
Jacyś prawnicy z dalekiej Ameryki chcą przesłuchiwać papieża. Ciężko mi wyobrazić sobie jak miało by to wyglądać. Że niby Benedykt XVI ma polecieć (stawić się) do Stanów i odpowiedzieć na jakieś tam pytania (złożyć wyjaśnienia)? Sytuacja jest całkowicie absurdalna i niepojęta (gdzie pan był i co robił dnia x o godzinie y?), można by sobie wyobrazić te tłumy podenerwowanych reporterów (jej, ja myślałam, że ten papież jest niższy), błyskające flesze (zróbcie przejście, papież idzie!), książki wspomnieniowe „Przesłuchiwałem papieża” (tylko dzisiaj razem z książką dostaniesz rabat na „101 sposobów jak być lubianym przez kolegów w pracy”, oferujemy też wersje kieszonkowe świetnie sprawdzające się w zatłoczonym metrze, dla wtórnych analfabetów przygotowaliśmy audiobooki) czy niekończące się dyskusje w studiach telewizyjnych (weź udział w naszej sondzie, wyślij sms z odpowiedzią na pytanie czy papież jest winny).
Warto zastanowić się ile z autorytetu głowy Kościoła pozostało dzisiaj z przeszłości. Władza Kościoła nie opiera się na sile politycznej czy militarnej, Kościół panuje na mocy swojego autorytetu.
To co się dzisiaj dzieje każdego katolika może niepokoić. Mnie irytuje kilka spraw. Coś co właśnie w ten autorytet nieustannie godzi. W zasadzie wszystko co papież dzisiaj powie automatycznie poddawane jest analizie. Na łamach prasy i w studiach telewizyjnych dyskutuje się co było właściwe, co nie, a co można zaakceptować. Pisze się polemiki jakby Ojciec Święty był jakimś publicystą z konkurencyjnej gazety. Papieża pouczać można w zasadzie o wszystkim, w zasadzie może to robić każdy (O witamy kolejną słuchaczkę! A pani co myśli na temat ostatniej wypowiedzi Ojca Świętego?). Jakieś chore przekonanie, że każdy w każdej sprawie może zabierać głos, niezależnie od swoich kompetencji.
Analizuje się czemu papież pojechał na wakacje tu, a nie tam i czemu nie później, tylko teraz, kiedy powinien być właśnie tu. Papież: pomylił się; nie dostrzegł tego, że; wyszedł z fałszywych założeń; przeliczył się; popełnił błąd; nie zwrócił uwagi na; zagalopował się. Głowa Kościoła: nie może; nie powinna; nie przystoi jej; jej zadaniem powinno być; do jej obowiązków należy; jej rolą jest.
Co jakiś czas odsyła się papieża do oślej ławki, jak np. po wykładzie w Ratyzbonie. Wtedy powinien on: pewne rzeczy jeszcze raz sobie przemyśleć; wycofać się ze swoich słów; zastanowić się; wyciągnąć odpowiednie wnioski; przeprosić. Po tym liberalnym rachunku sumienia będzie mógł do nas wrócić i wziąć udział w naszej ogólnoludzkiej dyskusji, podeliberować sobie o tym co akurat uważamy za ważne (Teraz Katja ze Szwecji, działaczka ruchu feministycznego, potem Jose, student z Madrytu, na końcu papież. Prosimy nie przekraczać swojego czasu. Jak się wyrobimy to na końcu będą pytania z sali).
Ostatnia była sprawa tego w jakich butach chodzi papież. Że podobno za drogie i rzekomo od jakiegoś znanego projektanta. Przykre dla mnie było jak jakiś watykański urzędnik tłumaczył, że wcale nie drogie, że marka taka i taka i że każdy może sobie sprawdzić. Cała ta dyskusja ma często właśnie taki poziom.
Nie piszę tu nawet o różnych lewicowych ekstremistach, którzy najchętniej w sprawie pedofilii w Kościele pobrali by Benedyktowi XVI odciski palców, a do zarzutów dodali te o inkwizycji. Piszę o tym głównym nurcie, czymś co jest jak najbardziej powszechne. W ten sposób myśli przeciętny redaktor, przeciętnej gazety, a za nim jego przeciętny czytelnik. Szczególnie na Zachodzie, bo w Polsce wiadomo, że jest z tym jednak lepiej.
Tak właśnie żyje dzisiaj papież: schowany za murami Watykanu, szczuty co chwila jakimiś niedouczonymi dziennikarzynami, zmuszony, aby uważać na każde słowo, bo wokół krąży stado wygłodniałych hien, które w dodatku muszą jeszcze zaspokoić apetyty swoich czytelników. Ciągle poprawiany, pouczany, przestawiany z kąta w kąt. Do tego jeszcze jacyś prawnicy chcą sobie robić przesłuchania z papieżem w roli głównej. Nie jest to kwestia tego, że papież jest głową państwa i posiada immunitet dyplomatyczny, ale właśnie kwestia papieskiego autorytetu.
Warto zastanowić się ile z autorytetu głowy Kościoła pozostało dzisiaj z przeszłości. Władza Kościoła nie opiera się na sile politycznej czy militarnej, Kościół panuje na mocy swojego autorytetu.
To co się dzisiaj dzieje każdego katolika może niepokoić. Mnie irytuje kilka spraw. Coś co właśnie w ten autorytet nieustannie godzi. W zasadzie wszystko co papież dzisiaj powie automatycznie poddawane jest analizie. Na łamach prasy i w studiach telewizyjnych dyskutuje się co było właściwe, co nie, a co można zaakceptować. Pisze się polemiki jakby Ojciec Święty był jakimś publicystą z konkurencyjnej gazety. Papieża pouczać można w zasadzie o wszystkim, w zasadzie może to robić każdy (O witamy kolejną słuchaczkę! A pani co myśli na temat ostatniej wypowiedzi Ojca Świętego?). Jakieś chore przekonanie, że każdy w każdej sprawie może zabierać głos, niezależnie od swoich kompetencji.
Analizuje się czemu papież pojechał na wakacje tu, a nie tam i czemu nie później, tylko teraz, kiedy powinien być właśnie tu. Papież: pomylił się; nie dostrzegł tego, że; wyszedł z fałszywych założeń; przeliczył się; popełnił błąd; nie zwrócił uwagi na; zagalopował się. Głowa Kościoła: nie może; nie powinna; nie przystoi jej; jej zadaniem powinno być; do jej obowiązków należy; jej rolą jest.
Co jakiś czas odsyła się papieża do oślej ławki, jak np. po wykładzie w Ratyzbonie. Wtedy powinien on: pewne rzeczy jeszcze raz sobie przemyśleć; wycofać się ze swoich słów; zastanowić się; wyciągnąć odpowiednie wnioski; przeprosić. Po tym liberalnym rachunku sumienia będzie mógł do nas wrócić i wziąć udział w naszej ogólnoludzkiej dyskusji, podeliberować sobie o tym co akurat uważamy za ważne (Teraz Katja ze Szwecji, działaczka ruchu feministycznego, potem Jose, student z Madrytu, na końcu papież. Prosimy nie przekraczać swojego czasu. Jak się wyrobimy to na końcu będą pytania z sali).
Ostatnia była sprawa tego w jakich butach chodzi papież. Że podobno za drogie i rzekomo od jakiegoś znanego projektanta. Przykre dla mnie było jak jakiś watykański urzędnik tłumaczył, że wcale nie drogie, że marka taka i taka i że każdy może sobie sprawdzić. Cała ta dyskusja ma często właśnie taki poziom.
Nie piszę tu nawet o różnych lewicowych ekstremistach, którzy najchętniej w sprawie pedofilii w Kościele pobrali by Benedyktowi XVI odciski palców, a do zarzutów dodali te o inkwizycji. Piszę o tym głównym nurcie, czymś co jest jak najbardziej powszechne. W ten sposób myśli przeciętny redaktor, przeciętnej gazety, a za nim jego przeciętny czytelnik. Szczególnie na Zachodzie, bo w Polsce wiadomo, że jest z tym jednak lepiej.
Tak właśnie żyje dzisiaj papież: schowany za murami Watykanu, szczuty co chwila jakimiś niedouczonymi dziennikarzynami, zmuszony, aby uważać na każde słowo, bo wokół krąży stado wygłodniałych hien, które w dodatku muszą jeszcze zaspokoić apetyty swoich czytelników. Ciągle poprawiany, pouczany, przestawiany z kąta w kąt. Do tego jeszcze jacyś prawnicy chcą sobie robić przesłuchania z papieżem w roli głównej. Nie jest to kwestia tego, że papież jest głową państwa i posiada immunitet dyplomatyczny, ale właśnie kwestia papieskiego autorytetu.
niedziela, 7 marca 2010
Haitańskie wypadki, czyli po co komu państwo
„Rzeczpospolita” donosi o dalszej gehennie na Haiti. Sytuacja tam wciąż jest bardzo zła: ludzie nie mają gdzie mieszkać, brakuje żywności i wody pitnej, po wyspie grasują przestępcy i zwykli mordercy. Zresztą wydarzenia te dość żywo opisywane są także przez pozostałe media, nie widzę więc potrzeby, żeby powielać te informacje. Wydaje mi się za to, że warto zwrócić uwagę na nieco inny wymiar haitańskiej tragedii, który dotychczas nie zafunkcjonował w tym, co piszę się o sytuacji na wyspie.
Mianowicie, na Haiti upadło państwo. Upadło całkowicie. W jednej chwili, razem z budynkami, mostami i drogami zawalił się na Haiti system sprawowania władzy. Przestały być wykonywane podstawowe funkcje do których powołane jest państwo: egzekwowanie prawa, zabezpieczanie porządku społecznego, zarządzanie publicznymi sprawami, o takich rzeczach jak świadczenie opieki medycznej, dostarczanie choćby energii elektrycznej do domów czy świadczenie edukacji nawet nie wspominając. Rozpadły się instytucje państwowe, policja wojsko, administracja publiczna. Na karaibskiej wyspie zapanował hobbesowki „stan natury”.
Żeby nie owijać w bawełnę i nie silić się na uczone dysertacje: Haiti powinno być osikowym kołkiem wbitym w serce anarchizmu. Pewnie by było, gdyby lewica brała rzeczywistość na serio i wyciągała z niej jakieś wnioski. Haiti pokazuje jak słabe są wszelkie abstrakcyjne konstrukty w konfrontacji z twardą materią rzeczywistości. Pryska tu jak bańka mydlana cała lewicowa antropologia, podpierana koncepcjami Rousseau, zakładającymi, że człowiek jest z natury dobry, a całe zło na świecie pojawiło się wraz z nastaniem opresywnego państwa. Widzimy gdzie Hobbes, a gdzie Rousseau.
Brak państwa to coś strasznego. Wiedzą już o tym Haitańczycy. Człowiek potrzebuje reżimu, bo wyrwie dziecku ostatnią butelkę z wodą, albo okradnie sąsiada z tego, na co pracował całymi latami. Nie każdy, ale do tego, aby z ziemi uczynić piekło wystarczy niewielki procent. Na Haiti obudziły się pierwotne instynkty, których nie da się po prostu zagadać, jakby chcieli to zrobić niektórzy.
Utopijność anarchizmu ma też drugi wymiar – może on zaistnieć, ale tylko na krótko. Jak wiadomo na wyspie wylądowali Amerykanie. Wylądowali, żeby nieść pomoc, zaprowadzić porządek, podnieść z gruzów kraj. Zapewne tak się stanie, spora pomoc została już przecież Haitańczykom udzielona, z pewnością ta amerykańska wizyta wyjdzie wyspie na dobre, tyle, że, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, sprawa nie jest tak prosta, jak wynikałoby to z oficjalnych komunikatów dla agencji prasowych.
Warto zwrócić uwagę na reakcję Francji, która przecież przeciw amerykańskiej tzw. akcji humanitarnej protestowała. Zrobił się międzynarodowy cyrk z przedstawieniem pt. Kto bardziej przestrzega praw człowieka i kto bardziej pomoże Haiti? Francuzi żądni wypełniania ludzkich praw protestowali wobec uniemożliwiania im tego przez Amerykanów. Można uznać, że to po prostu tak szlachetny naród, iż gotów jest wszczynać międzynarodowe awantury, po to, by móc nieść pomoc potrzebującym, albo – trochę mniej idealistycznie i chyba co nieco obrazoburczo – że po prostu w tym niesieniu pomocy jest jakiś interes.
Trochę to co prawda potrwa, ale koniec końców państwo haitańskie i jego gospodarka zostaną poskręcane na nowo i postawione na nogi. Dopomogą w tym Amerykanie. Chodzi natomiast o to, że do amerykańskich śrubek powkręcanych na Haiti będą pasować tylko amerykańskie śrubokręty. Amerykanie już zapowiedzieli, że ich obecność potrwa co najmniej kilka lat. Śmiem jednak twierdzić, że dłużej, oraz, że wyspa zyska wcale niezłą bazę wojskową.
Nie mam tego Amerykanom za złe i nie mam zamiaru psioczyć tu na „amerykański imperializm” i tego typu rzeczy. Takie są prawidła geopolityki. Upadek wyspiarskiego państwa wytworzył polityczną próżnię, która musiała zostać przez kogoś zapełniona. Albo własne państwo albo obcy zarząd. Tertium non datur. Zresztą Haitańczycy i tak wyjdą na tym na dobre, bo po komu przecież niepodległe państwo, jak nie ma co jeść, ani gdzie spać? Gdyby natomiast ONZ miałaby to wszystko realizować, dopiero teraz pewnie płynęłyby na Haiti pierwsze kontenery. Jeśli przesadzam to z pewnością niewiele.
Upadek Haiti ujawnił nam kilka elementarnych zasad rządzących polityczną rzeczywistością. Na chwile ukazała się cała ta maszyneria i sprężyny wprawiające w ruch polityczne figury, na co dzień skrywane pod liberalistycznymi frazesami.
wtorek, 2 marca 2010
Znowu Jünger, tym razem "Promieniowania".
"(...) Skończyłem: 'Les Bagnes' Maurice'a Alhoya, Paryż 1845, z ilustracjami. Starzy więźniowie uznawali przestepcę za coś więcej niż tylko złoczyńcę; nie podchodzili do niego z wyobrażeniami spoza jego sfery. W rezultacie żyło mu się ciężej, ale też naturalniej i mocniej niż w naszych dzisiejszych więzieniach. We wszystkich szablonowych teoriach poprawy, we wszystkich zakładach mających służyć higienie społecznej czai się szczególny rodzaj zesłania, szczególne okrucieństwo. Prawdziwa niedola jest głęboka, jest substancjonalna i tak samo zło stanowi składnik bytu, wewnętrznej natury; nie wolno tego purytańsko pomijać. Można dzikie zwierzęta umieścić za kratami, ale niepodobna przyzwyczaić je do kalafiorów; trzeba dawać im mięso. Można uznać, że Francuzowi brakuje purytańskiego instynktu wychowawczego, jaki zauważa się u Anglików, Amerykanów, Szwajacarów i wielu Niemców: w jego koloniach, na jego statkach, w jego więzieniach sprawy biegną bardziej naturalnie. On wiele rzeczy pozostawia swojemu biegowi, a to zawsze jest przyjemne. Dochodzi tu jeszcze wytykany mu niedbały stosunek do higieny; a mimo to u niego mieszka się, sypia i jada o wiele lepiej niż w krajach wysoce zdezynfekowanych. (...)"
Aseptyka duszy, aseptyka ciała. Samopoczucie współczesnego człowieka musi być jak podłoga w siedzibie międzynarodowej firmy korporacyjnej - niedopuszczalne są żadne plamy, ani smugi. Im nowocześniej, im większy kapitał, im ambitniejszy business plan, tym uśmiech musi być szerszy. Dla tych, którzy mają z tym problem - psycholog. Mentalny sprzątacz. Chodzi o to, żeby nie dać nic po sobie poznać.
Te czyste podłogi, czyste ręce, czyste umysły to ten sam skostniały duch, oglądany z różnych stron. Jego szczególne natężenie występuje na sali zabiegowej, gdzie specjalista-ginekolog wyciąga szczypcami najpierw nóżkę, potem rączkę, nastepnie całą resztę. Stuprocentowy profesjonalizm. Gumowe rękawiczki, biały fartuch, sterylna sala. Wszystko zostało starannie zaplanowane, nie może być żadnych przypadków. Dzisiejsze problemy po prostu się dezynfekuje.
"(...) Skończyłem: 'Les Bagnes' Maurice'a Alhoya, Paryż 1845, z ilustracjami. Starzy więźniowie uznawali przestepcę za coś więcej niż tylko złoczyńcę; nie podchodzili do niego z wyobrażeniami spoza jego sfery. W rezultacie żyło mu się ciężej, ale też naturalniej i mocniej niż w naszych dzisiejszych więzieniach. We wszystkich szablonowych teoriach poprawy, we wszystkich zakładach mających służyć higienie społecznej czai się szczególny rodzaj zesłania, szczególne okrucieństwo. Prawdziwa niedola jest głęboka, jest substancjonalna i tak samo zło stanowi składnik bytu, wewnętrznej natury; nie wolno tego purytańsko pomijać. Można dzikie zwierzęta umieścić za kratami, ale niepodobna przyzwyczaić je do kalafiorów; trzeba dawać im mięso. Można uznać, że Francuzowi brakuje purytańskiego instynktu wychowawczego, jaki zauważa się u Anglików, Amerykanów, Szwajacarów i wielu Niemców: w jego koloniach, na jego statkach, w jego więzieniach sprawy biegną bardziej naturalnie. On wiele rzeczy pozostawia swojemu biegowi, a to zawsze jest przyjemne. Dochodzi tu jeszcze wytykany mu niedbały stosunek do higieny; a mimo to u niego mieszka się, sypia i jada o wiele lepiej niż w krajach wysoce zdezynfekowanych. (...)"
Aseptyka duszy, aseptyka ciała. Samopoczucie współczesnego człowieka musi być jak podłoga w siedzibie międzynarodowej firmy korporacyjnej - niedopuszczalne są żadne plamy, ani smugi. Im nowocześniej, im większy kapitał, im ambitniejszy business plan, tym uśmiech musi być szerszy. Dla tych, którzy mają z tym problem - psycholog. Mentalny sprzątacz. Chodzi o to, żeby nie dać nic po sobie poznać.
Te czyste podłogi, czyste ręce, czyste umysły to ten sam skostniały duch, oglądany z różnych stron. Jego szczególne natężenie występuje na sali zabiegowej, gdzie specjalista-ginekolog wyciąga szczypcami najpierw nóżkę, potem rączkę, nastepnie całą resztę. Stuprocentowy profesjonalizm. Gumowe rękawiczki, biały fartuch, sterylna sala. Wszystko zostało starannie zaplanowane, nie może być żadnych przypadków. Dzisiejsze problemy po prostu się dezynfekuje.
sobota, 13 lutego 2010
Kolejny bezwstydny atak. Tym razem...
- My tu uwijamy się jak w ukropie, każdego dnia robimy wszystko co się tylko da, a ta zaraza wciska się nam jak woda przez worki z piaskiem w czasie powodzi... Kurwa! I to jeszcze ulubiony serial tych dur... znaczy się lemi... to jest obywateli! Nieeee... Wysłać tam w tej chwili samochód od nas! Niech zrobią oględziny, zabezpieczą wszystko co jest nie tak, docisną kolanem kogo trzeba. Może tego tam być więcej. Jak coś znajdą, niech szybko dają do nas – będzie na poniedziałek rano!
- Myślisz, że on też?
- Cholera, nie wiem! Przyjedziemy, zobaczymy i się okaże. Kto wie, tego teraz wszędzie pełno Stary tez mógł na starość przyfiksować... Albo wcześniej już taki był, tylko się dobrze kitrał?
- Wiesz, moja żona mówi mi ostatnio, że przez ta pracę jestem na tym punkcie trochę przewrażliwiony...
- Gada głupoty. Nie zdaje sobie sprawy jak głębokie jest to bagno. To są naprawdę niebezpieczni ludzie.
- Szef często powtarza, że chorzy...
- Chorzy, nie chorzy. Ważne, że my mamy zrobić z nimi porządek. W ogóle co cie tak wzięło na myślenie? Płacą ci za to? Jak żona będzie następnym razem naigrywać się z ciebie to powiedz jej, że to my w tym kraju bronimy państwa prawa, praw człowieka...
- ...demokracji....
- Tak jest, demokracji, i robimy to po to, żeby tacy jak ona – zwykli szarzy ludzie mogli spać spokojnie i nie musieli oglądać na oczy tamtych oszołomów.
- No tak, to szlachetny cel.
- Podobał mi się ten pomysł z odbieraniem im dowodów. Hehe. Tacy ludzie nie mogą mieć zbyt wiele praw.
- W branży mówią o nas, że często łamiemy standardy. Nie wspominając już o takich rzeczach jak etyka dzie...
- Kurwa, Wojtek, wiem, że jesteś świeżo po studiach i pewnych rzeczy jeszcze nie rozumiesz albo nie jesteś przyzwyczajony, ale zastanów się dobrze: to co robimy to przecież swego rodzaju walka, a walce chodzi o to, żeby ją wygrać, a nie o żadne standardy – tak czy nie?
- Chyba tak...
- Jasne, że jest to teatrzyk dla gawiedzi, która i tak niewiele z tego rozumie, ale taki jest już ten kraj. Idealizm jest jak krótkie spodenki – w końcu się z tego wyrasta. Ty też mógłbyś to już zrobić. Żeby trochę rozweselić atmosferę: „Strażnika Texasu” oglądałeś?
- Każdy chyba oglądał!
- No właśnie. To wiesz ile razy musiał on złamać prawo, żeby dorwać tych bandytów. Ile przypadkowych pysków obić, żeby wreszcie wtłuc temu właściwemu. Tak sobie to tłumacz. Albo przykład żywcem z historii – Lenin. Myślisz, że o co chodziło z tym całym NEP-em? Stalin też, żeby uszczęśliwić lud, połowę z niego musiał wywieść do łagrów. Mao z kolei...
- Nie wiem czy trochę się nie zapędzasz...
- Cholera, bo za dużo pytań zadajesz. Po co prostować rzeczy, które są proste? Najważniejsze, że z resztą chłopaków dalej trzymamy to wszystko za mordę. Dojechaliśmy.
* * *
- Hahaha, widziałeś jaką minę mieli, jak powiedzieliśmy, że jesteśmy z „Wyborczej”?
- Nooo... Ta scenarzystka naprawdę była przestraszona...
- To pomyłka rekwizytora! Wyciągniemy konsekwencje! Hahaha! Aż mi się żal zrobiło kobieciny. Ale niech oszołomstwo wie, że za każdym razem jesteśmy tylko o krok za nimi.
- Ten Twój ogień pytań... Jestem naprawdę pod wrażeniem.
- Wiesz Wojtek, wszyscy mi to mówią, że powinienem być policjantem. Ale ty tez się o nic nie martw – niedługo też się wyrobisz.
* * *
Bonmot geopolityczny
ONZ nie jest obuchem za pomocą którego ubija się świnię. Jest raczej hakiem na którym się ją wiesza.
poniedziałek, 11 stycznia 2010
Jünger jak witaminy
Uzupełniam poświąteczny niedobór radykalizmu i podczytuję sobie znowu weimarską publicystykę Jüngera. Dla garstki czytelników tego bloga jeden z fragmentów:
"(...) Tej podwalinie życia, z której wyrasta, duch jest wdzięczny, wyrażając istotę tej podwaliny. Duch odwraca się tylko tam od życia, gdzie jest ono pęknięte w sobie, miałkie i słabe. Gdy nie odczuwa mocnych powiązań, porzuca życie i wznieca bunt przeciw konieczności, przeciw woli losu. Ten niezwiązany duch, intelekt, nie uznaje tego co szczególne, próbuje to wszystko sprowadzić do jednego mianownika, zmienić w mierzalne wielkości i chodliwe towary. Wyszydza wielkie symbole, rozkłada je swą abstrakcyjnością. Łudzi się bezgranicznością na skutek niwelacji wszystkich granic. Łatwo mu przychodzi być sprawiedliwym, bowiem nie musi ani bronić, ani nadawać żadnych szczególnych wartości. Z nierzeczywistych, coraz to cieńszych warstw uzurpuje sobie władzę i określanie życia, za co życie wywiera straszliwą, śmiertelną zemstę.
W świecie niezwiązanego ducha, organiczny obraz świata zmienia się w mechaniczny. Kultura staje się cywilizacją. Wspólnoty losu stają się przypadkowym nagromadzeniem ludzi, masami, w najlepszym przypadku grupami interesów. Ojczyzny stają się komunikacyjną przeszkodą. Tak zwana arystokracja ducha albo pracownicy umysłowi, armia najbardziej dynamicznych i pozbawionych sumienia mózgów, pracuje nad rozkładem wiary, nad tanim ironizowaniem heroizmu i podkopaniem wszelkiej godności ludzkiej. Podczas, gdy negowane jest to co szczególne, to co dzieli i łączy jednostkę, akceptuje się do ostatecznych konsekwencji indywiduum, bezsensowną, fizykalną cząstęczkę masy, głoszone są jej prawa na rogach wszystkich ulic: rozprzestrzenia się zachłanny indywidualizm prostujący ścieżki nihilizmowi. Rozum jest wszystkim, charakter niczym. Sztuka staje się kwestią intelektu i literatury, wyrazem przemijającej mody, bez korzeni, bez sił żywotnych, bez własnego profilu. Praca staje sie produkcją, wszystkie więzi międzyludzkie nabierają coraz wyraźniej charakteru układów prawnych. Nauka wyjaśnia za pomocą mechanistycznych formuł wszystko, co tajemnicze i cudowne w życiu, a moralność tchórzów i kanalii uznaje za nieobyczajność wszystko, co bezpośrednie, potężne i niebezpieczne w tym życiu. (...)"
(Choć na dobrą sprawę, żadnego radykalizmu tu akurat w sumie nie ma. Chyba, że już całkiem nie jestem na bieżąco.)
"(...) Tej podwalinie życia, z której wyrasta, duch jest wdzięczny, wyrażając istotę tej podwaliny. Duch odwraca się tylko tam od życia, gdzie jest ono pęknięte w sobie, miałkie i słabe. Gdy nie odczuwa mocnych powiązań, porzuca życie i wznieca bunt przeciw konieczności, przeciw woli losu. Ten niezwiązany duch, intelekt, nie uznaje tego co szczególne, próbuje to wszystko sprowadzić do jednego mianownika, zmienić w mierzalne wielkości i chodliwe towary. Wyszydza wielkie symbole, rozkłada je swą abstrakcyjnością. Łudzi się bezgranicznością na skutek niwelacji wszystkich granic. Łatwo mu przychodzi być sprawiedliwym, bowiem nie musi ani bronić, ani nadawać żadnych szczególnych wartości. Z nierzeczywistych, coraz to cieńszych warstw uzurpuje sobie władzę i określanie życia, za co życie wywiera straszliwą, śmiertelną zemstę.
W świecie niezwiązanego ducha, organiczny obraz świata zmienia się w mechaniczny. Kultura staje się cywilizacją. Wspólnoty losu stają się przypadkowym nagromadzeniem ludzi, masami, w najlepszym przypadku grupami interesów. Ojczyzny stają się komunikacyjną przeszkodą. Tak zwana arystokracja ducha albo pracownicy umysłowi, armia najbardziej dynamicznych i pozbawionych sumienia mózgów, pracuje nad rozkładem wiary, nad tanim ironizowaniem heroizmu i podkopaniem wszelkiej godności ludzkiej. Podczas, gdy negowane jest to co szczególne, to co dzieli i łączy jednostkę, akceptuje się do ostatecznych konsekwencji indywiduum, bezsensowną, fizykalną cząstęczkę masy, głoszone są jej prawa na rogach wszystkich ulic: rozprzestrzenia się zachłanny indywidualizm prostujący ścieżki nihilizmowi. Rozum jest wszystkim, charakter niczym. Sztuka staje się kwestią intelektu i literatury, wyrazem przemijającej mody, bez korzeni, bez sił żywotnych, bez własnego profilu. Praca staje sie produkcją, wszystkie więzi międzyludzkie nabierają coraz wyraźniej charakteru układów prawnych. Nauka wyjaśnia za pomocą mechanistycznych formuł wszystko, co tajemnicze i cudowne w życiu, a moralność tchórzów i kanalii uznaje za nieobyczajność wszystko, co bezpośrednie, potężne i niebezpieczne w tym życiu. (...)"
"O Duchu" (Vom Geiste), 1927
(Choć na dobrą sprawę, żadnego radykalizmu tu akurat w sumie nie ma. Chyba, że już całkiem nie jestem na bieżąco.)
Subskrybuj:
Posty (Atom)